View Single Post
stare 15.07.2013, 18:02   #325
Myrtek
 
Avatar Myrtek
 
Zarejestrowany: 07.01.2012
Skąd: Kotlina rozpusty
Wiek: 25
Płeć: Kobieta
Postów: 569
Reputacja: 15
Domyślnie Odp: Moonlight Falls by myrtek

No... i dotarliśmy do końca sezonu! :o
Chciałabym Wam bardzo podziękować za czytanie, komentowanie i dopytywanie o dalsze losy bohaterów, to jest cudowne uczucie czytać Wasze wypowiedzi. Aż mnie wena samoistnie nawiedza!

Skoro jest ten ostatni, dziewiąty odcinek, to fajnie by było, jakby moi cisi czytelnicy powychodzili ze swych norek i zostawili po sobie jakiś komentarz, no wiecie, żebym była świadoma, że nie tworzę dla trzech osób na krzyż, tylko dla szerszej grupy odbiorców.

Postaram się, aby przerwa między następnym odcinkiem nie była zbyt długa, ale wiecie - wakacje słońce, latynosi i te sprawy.
Tak czy owak, będzie dostawać co jakiś czas albo te całe plakaty etc. albo po prostu episode




Odcinek 9 "Taniec w pełni"


Osunęłam się na ziemię. Nie mogłam w to uwierzyć. Zombie? Zupełnie straciłam panowanie nad swoim ciałem, jak gdyby kości mi zanikły, a ciało przybrało formę galarety. Zombie. Nigdy nie nosiłam okularów, ponieważ nie miałam takiej potrzeby, ale czułam się zupełnie jak ktoś, kto stłukł swoje szkiełka. Wszystko wokół mnie zaczęło się trząść, odnosiłam wrażenie, że zaraz ziemia się pode mną rozsunie i wpadnę w bezdenną otchłań. Wilkołaki. Teoretycznie były niebezpiecznymi bestiami, mogącymi rozerwać swą zdobycz i pozostawić tylko strzępki. W praktyce jednak, byli to ludzie wyglądający zupełnie jak my. Chodzili do pracy, mieli rodziny, przeżywali swoje wzloty i upadki. Jedyne, co ich odróżniało, to zmiennokształtność, pozostająca dziedziczną. Mieli swoje dobre oraz złe tradycje. Nigdy nie próbowali bliżej obcować ze zwykłymi ludźmi, aby nie "zanieczyścić" krwi. Zresztą sami bali się, cóż za stworzenie powstałoby z takiej mieszanki genetycznej. Zawsze trzymali się razem. Wataha stanowiła dla nich taką większą rodzinę. Każdy wiedział wszystko o każdym. Uczono ich odpowiedzialności nie tylko za siebie, ale za całe stado. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Nie ukazywali w świetle dziennym swego "daru". Nigdy również nie słyszałam, aby doszło do ataku przez krwiożerczą bestię.
Mimo wielu plusów, nie pozostawali w tyle, jeśli chodzi o wady. Zmiennokształtni mieli to do siebie, że bywali porywczy, wręcz agresywni. Nie przejmowali się niskimi temperaturami, więc wzbudzali czasem podejrzenia, gdy biegali lekko ubrani w marcowe poranki. Z tego co zdążyłam zauważyć, nieznane było im pojęcie wstydu. Dla nich to nie problem przechadzać się nago po lesie tuż po powrocie do swojej ludzkiej postaci. Ale mimo wszystko, byli jak najbardziej pozytywnymi istotami. A co z... Zombie? Żywi umarli? Jęczące potwory z nadgniłą tkanką, sunące powoli w kierunku obiadku? Tak... Zombie. Czułam, jak zawartość żołądka zmierza w górę przełyku.
- Cholera, wiedziałem, że nie powinienem o tym mówić. - Podniósł mnie do pozycji siedzącej i spojrzał w moje martwe oczy. - Ale sama nalegałaś.



Przekręcił powoli klucz w drzwiach. Odwróciłam w jego stronę głowę, ale nie byłam w stanie zareagować. Zaczęłam wpatrywać się tępo w zegar przy łóżku. Tarcza falowała po stoliku niczym sławny obraz Salvadora Dali, ale nie potrafiłam odczytać godziny.
- Spokojnie, jeszcze śpi - szepnął, zauważywszy żmudne starania nad utrzymaniem kontaktu z rzeczywistością.
Poczułam jak moje ciało unosi się. Wznosiłam się ku niebu, gdyż wokół mnie leniwie sunęły puchate chmury. A może mi się jednak wydawało? To chyba Damien wziął na ręce pogrążoną w letargu Faye. Po jakiego grzyba mnie stamtąd wynosił? Przecież były tam takie ładne chmurki...



Mlask... Mlask...
Chyba straciłam rachubę między momentem, w którym Damien z schodził z ze mną na rękach po schodach a chwilą, kiedy się tu znalazłam. Właśnie... gdzie ja byłam?
Otworzyłam powoli oczy. Coś się przede mną ruszało. Przetarłam powieki i dopiero teraz odzyskałam na powrót wszystkie zmysły. Na krześle postawionym obok łóżka siedziała młoda dziewczyna, wyjątkowo natrętnie żująca gumę.
- Kim jesteś? - spytałam wciąż nieco zamroczona.
Spojrzała na mnie zaciekawiona i ryknęła:
- Ej! Ona jednak żyje! - Po chwili pochyliła się nade mną, by podać dłoń. - Doe, młodsza siostra Jady.
Ach, dlaczego wcześniej nie zauważyłam podobieństwa? Była przecież niemal dokładką kopią swej starszej siostruni, tyle że miały inne tęczówki oraz... Dopiero teraz dostrzegłam wielką bliznę przebiegającą przez oko. Wyglądała, jakby wyrządziło jej to dzikie zwierzę z ostrymi pazurami i zapewne też taka była prawda.
- Faye - przedstawiłam się wreszcie, by nie zauważyła, gdzie spoczął mój wzrok.
- Spokojnie, przyzwyczaiłam się do tego - odparła, machając ręką.
Albo ona była tak spostrzegawcza albo ja nieskrycie gapiłam się z otwartymi ustami. Miałam jednak nadzieję, że to właśnie ona była posiadaczką sokolego wzroku.





Nagle do pokoju wszedł Damien. Dziewczyna jak na niemą komendę opuściła szybko pomieszczenie. Usiadłam na łóżku, a brunet zaraz obok mnie.
- Jak się czujesz? - spytał troskliwie.
- Gdzie ja jestem? - Puściłam jego pytanie mimo uszu.
- U mnie w domu, a dokładniej w pokoju dla gości.
Wychyliłam się delikatnie, by zajrzeć za okno. Znajdowaliśmy się niemal pośrodku lasu.
- Jeśli w ten sposób zapraszasz dziewczyny do siebie, to niedobrze o tobie świadczy.
Zaśmiał się krótko i przyłożył moją dłoń do swego rozgrzanego policzka. Zmiennokształtni, zupełnie jak wilki z prawdziwego zdarzenia, mieli wyższą temperaturę ciała od ludzi.
- Jak się czujesz? - ponowił pytanie.
Wyślizgnęłam swoją dłoń z uścisku i położyłam na jego karku, jednocześnie przyciągając go siebie. Rozkoszowałam się miękkością jego ust. Tak dawno nie obdarowywaliśmy się takimi pieszczotami, więc stęskniłam się za tym. Gdy nasze oddechy zaczęły przyśpieszać, w pokoju rozległo się pukanie do drzwi. Niezadowoleni, przerwaliśmy.
- Damien... już dwunasta - odezwał się speszony nakryciem nas chłopak o równie charakterystycznej urodzie, co pozostali członkowie watahy.
Dwunasta?! Babcia teraz na pewno mnie zabije. Co jeśli weszła do mojej sypialni i zastała ją pustą? Po tym to dostałabym szlaban do końca swoich dni.
Brunet zerwał się z miejsca i już chciał zamknąć za sobą drzwi, gdy ja go zatrzymałam.
- A co ze mną? - spytałam, rozkładając ręce.
- Ty, kochanieńka, wracasz do domu, do babuni - odparł przesłodzonym głosikiem i musnął mnie palcem po czubku nosa.




- Nie chcę wracać do domu - odezwałam się, gdy ledwo opuściliśmy podjazd przed jego domem.
- Wiem. Ale tak będzie dla wszystkich bezpieczniej.
- Dlaczego dla wszystkich? - spytałam lekko zdumiona.
Ten dzień nie był już tak gorący jak wczorajszy. Niebo przybrało barwę granatową, a ze złowrogo wyglądających chmur spadały pierwsze krople deszczu. Samo miasto zaś było spokojne, ponieważ wszyscy dorośli aktualnie siedzieli w pracy, zatem drodze nie napotkaliśmy żadnej żywej duszy. Samochód całą noc stał na dworze, więc w środku panował delikatny chłód. Skuliłam się, aby z ciała uciekało jak najmniej ciepła. Damien, zauważywszy to objął mnie jedną ręką.
- Jeśli będziesz grzecznie siedziała w swoim pokoju, na pewno żaden chodzący truposz cię nie dopadnie, a my nie będziemy musieli się o ciebie martwić.
W sumie miał racje. Było to dobre posunięcie. Nie biegałabym im między nogami, przeszkadzając tym samym w pracy.
- Mogłabym wam w czymś pomóc przecież. - Starałam się, aby mój głos brzmiał naturalnie, lecz jako, że nie zdążyłam się jeszcze zagrzać, zaszczękałam zębami. Nie wiem co mną kierowało. Bałam się. Moja reakcja na tę nowinę była jednoznaczna. Mimo wszystko, wolałabym chyba odciąć siekierką głowę pojękującego zgniłka niż przesiedzieć kolejny wieczór pod okiem babci.
- Ty sobie chyba żartujesz. W życiu bym cię nie puścił na taką akcję. Jesteś zbyt... krucha.
Znów czułam się jak dziecko. Przez całą tą sytuację z nadnaturalnym światem sprawiałam wrażenie gorszej od reszty. Odstawałam od grupy, mimo że z nich wszystkich to właśnie ja jako jedyna byłam normalna.



- Dlaczego wszyscy traktują mnie jak cholernego bachora?! Ile ja mam lat? Nikt nie daje mi cienia szansy, by się wykazać! Damien! - ryknęłam rozzłoszczona.
Zatrzymał się tak gwałtownie, że gdyby nie pasy, wylądowałabym na przedniej szybie.
Miał zaciśniętą szczękę do granic możliwości i dłużej już mnie nie obejmował.
- Dobrze - syknął stanowczo.
Wcisnął pedał gazu i zawrócił. Jechał z taką prędkością, że auto ledwo trzymało się jezdni.
Gdy znaleźliśmy się na powrót na terenie starej posiadłości, wyszedł od razu z auta, ciągle mnie popędzając przy tym. Nie zmierzał w stronę głównego budynku, a w kierunku drewnianej szopy. Czy wilkołaki nie potrafiły usiąść spokojnie w salonie i porozmawiać, tylko spotykać się w jakichś rozpadających się, brudnych garażach i magazynach?



- Zebranie! - krzyczał do każdego, kogo napotkaliśmy po drodze.
Wszyscy natychmiast zbiegli się we wskazane miejsce, a on sam stanął po środku, zupełnie jak zeszłej nocy. Mi zaś nakazał usiąść na składanym krześle.
- Pozwólcie, że przedstawię wam zupełnie nowy plan - mówił głośno i wyraźnie.
- Znowu? - jęknęło kilka osób, znudzonych nieustającym zamieszaniem.
- Otóż informuję was, iż do obrony miasta dołącza ta oto tu dziewczyna - orzekł ze sztucznym tonem, wskazując na mnie.
Zgromadzeni spojrzeli na mnie z oczami jak spodki. Zastanawiali się, czy to nie jest jakiś wyjątkowo nie śmieszny żart.
- Zgrywasz się czy jak? - odparł zdziwiony chłopak, którego widziałam rano.
Zapanowała długa cisza. Nikt nie pozwolił sobie pisnąć ani słówka. Bali się przeciwstawić przywódcy, którego słowo było wręcz święte.
Czułam się bardzo niekomfortowo w tej sytuacji. Bardziej przerażał mnie wściekły Damien od jakiegokolwiek innego groźnego stworzenia. Ale nie był taki bez powodu. Miał ostatnio wiele na głowie. Nie dość, że już jutro miał nastąpić Wielki Księżyc, to tej samej nocy wszyscy zmiennokształtni byli powołani do walki z Zombie. Gdyby tego było mało, pchałam mu się na głowę i zmuszałam do kolejnych wyzwań.





Jak emocje już nieco opadły i na niebo cisnął się już niemal pełny księżyc, Damien postanowił, że zajmie się moją eskortą do domu.
- Dlaczego w środku się nie świeci? - zauważyłam zaniepokojona.
Drzwi mimo wszystko były otwarte. Wychyliłam się zza roku i zauważyłam jedną jedyną lampkę świecącą się w salonie. Na fotelu obok siedziała babcia w szlafroku i usłyszawszy mnie, podniosła głowę znad czytanej książki.
- Czemu skradasz się to własnego domu? - Zachowywała się jak gdyby nigdy nic.
- Nie jesteś zła? - spytałam ostrożnie.
- Jestem - odparła, zamykając zbiór opowiadań z głośnym klapnięciem. - Oczywiście, że jestem. Po prostu odpuściłam.
- Jak to?
Odchrząknęła głośno i założyła nogę na nogę.
- Zbyt mocno cię do niego ciągnie. Nie wiem czy jakakolwiek siła byłaby w stanie was rozdzielić. Jeśli tak, to na pewno ja takowej nie posiadam.
Stałam tak chwilę w zupełnym bezruchu. Czy aby ja dobrze słyszę?
- Och, wiem również, że uciekłaś z nim - uśmiechnęła się nieszczerze - ale to ci już nie ujdzie na sucho.
Przytaknęłam posłusznie głową. Cieszyłam się jednak, bo oczekiwałam czegoś gorszego. Wstała i skierowała wyciągnięty palec w moją stronę.
- On tu nie ma wstępu, definitywnie. Niech nawet nie próbuje przemknąć się do środka.



Mój pełnoetatowy szofer posłusznie podjechał pod mój dom. Mógł tak postąpić, ponieważ babcia za pośrednictwem karteczki przyczepionej magnesem na lodówkę poinformowała mnie, iż cały dzień ma zamiar spędzić na kwartalnym targu staroci.
Nie miałam wyrzutów sumienia, gdyż stosowałam się do "regulaminu".
Słońce było już dość wysoko, więc trzeba było rozpocząć przygotowania do pełni.
Ubrałam wygodne buty trekkingowe, aby w razie ataku zombiaka móc szybko uciec i tym oto sposobem przeżyć.
Zanim ponownie omówiliśmy cały plan oraz każdy rozszedł się w swoją stronę, nastał już wieczór. Damien jako jedyny nie przybrał jeszcze postaci wilka.
Widoki były nieziemskie. Piechotą zmierzaliśmy w stronę wielkiej łąki, na której miały się zebrać ostatnie niedobitki. Choć było to raczej mało prawdopodobne, by grupa kilkudziesięciu basiorów przeoczyła jakiegoś umarlaka. Tak czy owak, istniało prawdopodobieństwo, że przyjdzie mi użyć wiatrówki.







Stanęliśmy na środku pola i czekaliśmy. Z daleka docierało groźne warczenie. Wszystko trwało już w najlepsze. Przy nim nie obawiałam się niczego.
Czekaliśmy w ciemności dobrą godzinę, może dwie. Była to przecież bardzo liczna grupa żywych-umarłych. Jedynym źródłem światła jakie mieliśmy do dyspozycji był księżyc, ponieważ nie chcieliśmy żadnym strumieniem przyciągać uwagi. W wysokiej trawie ogłuszająco hałasowały koniki polne. Od czasu do czasu usłyszeć można było trzepot skrzydeł ptaków powracających do gniazd czy huczenie sów. Kilka razy między nogami przebiegały nam myszy bądź małe jeże. Cała natura z każdej możliwej strony tętniła życiem.

- Jak to się stało, że powstali z grobów? - spytałam nagle. Nurtowało mnie to od dawna.
Westchnął ciężko, bo po raz kolejny postawiłam go przed trudnym zadaniem.
- Po prostu... nadnaturalnego trzeba dobić.
- Czyli i ty możesz stać się tym czymś? - Nie do końca pojmowałam co miał na myśli.
- Niez... - przerwał w połowie zdania.
Odwrócił głowę w stronę gęstwiny. Wpatrywał się w nią chwilę, po czym przyjął bojową pozę, napinając wszystkie mięśnie.
- A jednak przepuścili jednego... - mruknął do siebie.
Ruszył jednak w przeciwnym kierunku. Biegł szybko niczym olimpijczyk. Dzięki temu, że zmrużyłam oczy, dopatrzyłam jak rzuca za siebie koszulkę. Poszedł się przemienić.
Dosłownie sekundę później usłyszałam warczenie i nastała ponownie cisza. Zza drzew dobiegło skomlenie. Jego oczy błysnęły w mroku. Pilnował mnie z daleka. Najwyraźniej nie chciał, bym go takiego widziała.




Nerwowo zerkałam w każdą stronę. Jeszcze dokładnie raz sytuacja się powtórzyła. I znowu nic. Martwa cisza. Choć nie zapowiadało się, by cokolwiek nas zaatakowało, staliśmy na czatach. Może miał rację mówiąc, abym została w domu. Nudziłam się niemiłosiernie. Szczególnie teraz, gdy stałam samotnie pośrodku pola. Nagle zza krzaków wyłonił się wielki basior o kruczoczarnej sierści. Odchylił łeb w stronę lasu, dając mi tym samym do zrozumienia, że pobiegnie się rozejrzeć. Niezbyt spodobał mi się ten pomysł, ale z drugiej strony nie miałam się czego obawiać. W każdej chwili mógł skoczyć na przeciwnika i zaatakować swoimi ostrymi pazurami.



Usiadłam po turecku w wysokiej trawie. Położyłam strzelbę obok, by w razie konieczności móc z niej prędko skorzystać. Pierwszy raz trzymałam broń w rękach dopiero dzisiejszego ranka. Kursu szybkiego strzelania udzielił mi Jeremy, jeden z członków watahy. Mimo swej pokaźnej postury, był naprawdę przyjaźnie nastawionym człowiekiem, który jednak w swych działaniach był konsekwentny. Raz udało mi się strącić z drewnianego słupa puszkę po coli. Z radości skoczyłam na Jeremy'ego i nieomal powaliłam go na ziemię.
Tylko w praktyce różnica jest taka, że musiałabym trafić do ruszającego się obiektu, a był to nie lada wyczyn dla takiego amatora jak ja.




Oparłam się na rękach i uniosłam głowę w górę, aby móc podziwiać gwiazdy. Niebo tej nocy było wyjątkowo czyste. Żadne z ciał niebieskich nie było zakryte przez chmurę. W końcu spojrzałam na zegarek. Damiena nie było przez dobre 15 minut. Z jego tempem powinien już dwa razy okrążyć okolicę i dawno być na miejscu. Przypomniałam sobie również, że wciąż nie wiedziałam, skąd wzięły się zombie, ponieważ jedno z nich zmierzało prosto na nas.

Usłyszałam za sobą kroki. Wstałam i obróciłam się z ulgą na twarzy. Wreszcie wrócił. Miałam już rzucać się mu w ramiona, gdy zobaczyłam, kto tak naprawdę idzie w moją stronę. Był to obrzydliwy Zombie, za którym ciągnął się smród zgniłego mięsa. Z pyska kapała mu krew zwierzęcia, którym zapewne się pożywił. Oczy miał zamglone, zupełnie jak wyciągnięty z wody topielec, zaś pazury długie i brudne od ziemi. Jego całe ciało było jakby spowite niewidzialną mazią niewiadomego pochodzenia. Był to najstraszniejszy i najobrzydliwszy widok w moim życiu. Schyliłam się po wiatrówkę oraz pozostały ekwipunek i w tym czasie zdążył się na mnie rzucić. Natychmiast wypełzłam spod zgniłego ciała i pociągnęłam za spust. Rozkojarzona jednak nie trafiłam. Nie byłam również przygotowana na siłę odrzutu i upadłam. Czułam się, jakby moje kości zanurzono w occie. Przecież strzał z takiego rodzaju broni nie przewróciłby nawet dziecka.
Strzelba ta była najwyraźniej bardzo zużyta, ponieważ narobiłam hałasu co nie miara. Zombie ryknął przeraźliwie, a ja pisknęłam ile sił w płucach. Poderwałam się szybko z miejsca i uciekłam pędem.



Przedzierałam się na oślep przez chaszcze z przewieszoną na plecach bronią. Nie wiedziałam dokąd zmierzam. Biegłam przed siebie, nie oglądając w tył. Mój strach, gdy dowiedziałam się o istnieniu tych stworzeń był nieporównywalnie mniejszy od tego, który przeżywałam w tym momencie. Nie miałam tej swobody, by paść na ziemię i płakać. Jeśli chciałam przeżyć, nie mogłam zważać na pajęczyny, w które wpadałam prosto twarzą czy omijaną cudem dziką zwierzynę. Po drodze zahaczyłam również o małe bajorko, dzięki któremu biegłam w przemoczonych butach. Gdy wydawało mi się, że w końcu go zgubiłam, pozwoliłam sobie zerknąć w tył i gdybym nie panowały ekstremalne warunki, to zamarłabym. Za mną ciągnęła się horda Zombie - tuzin jak nie więcej. Najwidoczniej zwabiłam je wyrządzonym przez siebie hałasem.
- Boże! - ryknęłam na cały regulator, mając nadzieję, że przysłana zostanie mi pomoc z nieba.
Uniosłam wiatrówkę na wysokość barku i przykładając oko do lunety, oddałam strzał. Spośród trzech naboi, tylko jeden się nie zmarnował. Trafiłam w sam środek głowy ledwo chodzącego umarlaka.
Chciałam spróbować raz jeszcze, ale z lufy wydobył się głuchy dźwięk. Skończyła mi się amunicja. Rzuciłam broń gdzieś w dal i nie zważając na nic, uciekałam gdzie pieprz rośnie.

W pewnym momencie adrenalina powoli obniżała swój poziom, więc zaczynałam odczuwać zmęczenie. Moje płuca były jak dwa kilogramowe worki z piaskiem, a gardło niesamowicie mnie piekło. Nie miałam sił, by dalej biec. Rozejrzałam się wokół siebie. Z oddali dochodził charkot. Miałam tylko kilka minut przewagi. Moją uwagę zwróciło pobliskie drzewo. Jego gałęzie rosły dostatecznie nisko, bym dała radę samodzielnie się wspiąć, lecz wystarczająco wysoko, by te prymitywne potwory nie mogły mnie dosięgnąć. Wzięłam w miarę możliwości głęboki wdech i rozpoczęłam wspinaczkę. Nie usiadłam na pierwszej lepszej gałęzi, tylko postanowiłam się wdrapać nieco wyżej. Wybrałam grubą, solidną, osadzoną na wysokości około trzech i pół metra.
Minęła minuta. Dwie. Pięć. Charakterystyczny odgłos ustał już chwilę temu. Łudziłam się, że zgubiły mój ślad i poszły w inną stronę.
Przekonawszy się już w pełni o moim bezpieczeństwie, postanowiłam zejść na ziemię.



Powolnym krokiem wracałam drogą na polanę, trzymając kurczowo latarkę. Popełniłam błąd wyrzucając strzelbę w gąszcz. Mogłam przecież obronić się nią w inny sposób. Starałam się jak najdelikatniej stąpać po wilgotnej ściółce, by nie zwracać na siebie uwagi oraz móc lepiej słyszeć to, co się wokół mnie dzieje.
- Faye - szepnął ktoś za mną.
Odwróciłam się machinalnie z przygotowaną do ataku latarką, gdy w świetle księżyca ukazała się znajoma mi twarz.
- Damien.
Przytulił mnie mocno do siebie. Dziwnie pachniał. Zupełnie jakby dalej był przemieniony w wilka.
- Nic ci nie jest? - spytał nerwowo, łapiąc mnie pod brodę.
Obejrzał mnie uważnie z każdej strony, świecąc mi jaskrawym światłem prosto w twarz.
Miałam delikatnie obdarte czoło, bo gdy schodziłam z drzewa, osunęła mi się noga.
Szliśmy, trzymając się mocno za ręce.
- Nie mam pojęcia, skąd wzięły się te ostatnie sztuki - oznajmił po opowiedzeniu mu mojej przejmującej historii.
Dopuszczał, że byli to tacy "outsiderzy", który odłączyli się od grupy, idąc za hałasem mojej roboty. W każdym bądź razie zapewniał mnie, że okolica była już w stu procentach czysta.
Po drodze napotkaliśmy się na leżące pośrodku przejścia zwłoki. Nie wiedzieć czemu, zmiennokształtni każdej ofierze patrzyli prosto w twarz. Nie rozumiałam tego jak i wielu innych zwyczajów. Stwierdziłam, że może chcą wypatrzeć kogoś znajomego czy coś w ten deseń, ale ta teza wydawała mi się idiotyczna.
Damien nie mógł tak zostawić ciała. Musiał je podpalić, aby zatrzeć ślady. Zatargał martwego Zombie kilka metrów ode mnie, by przygotować odpowiednio palenisko, ponieważ znajdowaliśmy się w lesie, nie mógł wzniecić pożaru.



Zajęło mu to chwilę. Za ten czas pozwoliłam sobie odejść na chwilę i samodzielne obadać teren. W pewnym momencie, o moją twarz obiła się mucha. Odgoniłam ją od siebie i szłam dalej. Zaczęłam się niepokoić, gdy musiałam nerwowo jeszcze kilka razy machać rękami w celu obronienia się przed irytującym robactwem. W końcu poczułam na powrót okropny odór. Czyżby znów niezastąpiona ekipa wilkołaków nie zauważyła samotnego wędrowca? Zdziwiłam się jednak, ponieważ mimo narastającego smrodu, wciąż panowała cisza. Usłyszałam cichy brzdęk i ogromna kupa ciał zajęła się ogniem. Otworzyłam szerzej oczy ze zdziwienia. Przecież pozostali już dawno rozprawili się z umarlakami. Tym bardziej ich "pola zabijania" znajdowały się po drugiej stronie lasu.
Nagle zza ciał wyłoniła się tajemnicza postać. Jej blada skóra kontrastowała się z ciemnością nadesłaną przez noc. Z uwagą obserwowała swoje dzieło. Nie widziałam jej twarzy. Chciałam podejść bliżej, lecz nacisnęłam przypadkiem na oderwaną gałązkę. Zachłysnęłam się powietrzem z wrażenia i postać odwróciła się w moją stronę.
Był to mężczyzna o mocnych, przerażających wręcz rysach twarzy i podejrzanym spojrzeniu. Miał na sobie długi, brudny płaszcz w ciemnych barwach zapewne po to, by jeszcze bardziej uwydatnić swą bladość. Czułam, jak moje gałki oczne palą się pod wpływem jego wzroku. Patrzył na mnie. Tylko tyle. Próbowałam schować się za drzewem, ale jego konar nie był wystarczająco gruby. Znieruchomiałam. Nie potrafiłam się ruszyć. Nie wiem czy ja nawet oddychałam. Byłam zahipnotyzowana strachem. W końcu mroczny mężczyzna zrobił krok w przód i ułamek sekundy później stał tuż przede mną, zakrywając mi usta. Trzymał mnie tak mocno, że nie umiałam rozchylić warg do krzyku. Jego dłoń była zimna jak lód, a skóra niczym aksamit. Patrzył mi prosto w oczy. Jego tęczówki nie miały jakiejś wyjątkowo niespotykanej barwy, ale coś z nimi było nie tak. Świdrował mnie wzrokiem. Nie mrugał, nie oddychał, nie przełykał śliny. Był jak posąg, który tylko wyglądał na żywą istotę. Z oczu popłynęły mi niepohamowane łzy. Jedna z nich zatrzymała się na marmurowym palcu. Zerknął na niego, po czym na powrót na mnie. Uśmiechnął się szyderczo i rozchyliwszy wargi, moim oczom ukazały się ostre, długie kły.
- Czas na kolację - mruknął, przykładając usta do mojej szyi.



__________________
Myrtek jest offline   Odpowiedź z Cytatem