View Single Post
stare 16.08.2014, 20:54   #349
Myrtek
 
Avatar Myrtek
 
Zarejestrowany: 07.01.2012
Skąd: Kotlina rozpusty
Wiek: 25
Płeć: Kobieta
Postów: 569
Reputacja: 15
Domyślnie Odp: Moonlight Falls (OD 18 LAT!)





Odcinek 9: Część 1 "Patowa sytuacja"



MOTYW



Tianie Langford urządzono godny pogrzeb. Pochowano ją na miejskim cmentarzu na obrzeżach miasta. Powiadomiono rzecz jasna rodzinę o nieszczęśliwym wypadku. Powiedziano im jednak, że dziewczyna przegrała walkę z uzbrojonym włamywaczem. Relacja Faye względnie zdała egzamin wiarygodności. Ceremonia pochówku nieco różniła się od wszystkich pozostałych. Może to okrutne, ale nikomu nie było żal zmarłej. Żaden z mieszkańców nie uronił ani jednej łzy. Nawet rodzice poszkodowanej nie zjawili się na miejscu. Byli "zbyt zapracowani". To tylko połowa prawdy. Wstydzili się swego nienormalnego dziecka. Gdy usłyszeli, że na świat przyjdzie dziewczynka, zastanawiali się wręcz nad przerwaniem ciąży. Nie widzieli w niej swego dziecka, kruszynki, księżniczki, a nieokiełznanego potwora. Nieszczęściem ich było lubowanie córki w przedstawicielach płci przeciwnej. Wiedzieli, że prędzej czy później "to" się stanie.
Po prostu pogrzeb był czymś, co należało odbębnić.

- Alice? - wyszeptała Faye, stojąc nad trumną zmarłej.

Kobieta nadstawiła ucho.

- Myślisz, że on jeszcze powróci?

- Masz na myśli zabójcę Annmarie czy twojego wampira?

To pytanie zbiło dziewczynę z tropu. Przez chwilę zapomniała jak oddychać. Po prostu ją zamurowało. Myślała, że są z Josephem incognito.

- S-skąd wiesz?

Alice spojrzała na nią pobłażliwie.

- Czułam go od kilku tygodni. Zresztą, pracując do późna nieraz słyszałam niski, męski głos.

Faye zerknęła na swą rozmówczynię, a potem na resztę. Chciała jeszcze zapytać, dlaczego nic nie zrobiła, ale sama sobie odpowiedziała w myślach. Alice chciała dać jej szansę. Poza tym była jej ulubienicą, a wiadomo, że w takiej sytuacji zawsze ma się fory.



Po śmierci Diany wszystkie uczennice akademii dla virg trzymały się razem. Regina wraz z Carrie obawiały się kolejnego ataku tajemniczego mściciela. Nie wiedziały, że było ich aż dwóch. Strach u Faye budził tylko jeden z nich. Drugi zaś sprawiał, że za nim tęskniła. W końcu nic dziwnego. Nie pojawił się w święta, ferie też spędziła w jako takiej samotności. Większość dnia spędzała w towarzystwie zgaszonej lampki nocnej. Niebieskowłosa miała swój świat, do którego od czasu do czasu pozwalała wkroczyć swym koleżankom. Carrie do godzin popołudniowych uczyła się szkolnych przedmiotów z prywatnym korepetytorem. Tak jak jej rówieśnicy musiała dokończyć edukację. Alice nadzwyczajnie dbała o to, by najmłodsza z mieszkanek nie miała jakichkolwiek braków. Wieczorami, gdy wszystkie odpoczywały przy ciastku i kawie bądź herbacie w salonie, przez chwilę odpytywała dziewczynkę z tego, czego nauczyła się tego samego dnia. Wracając, także i tym razem dziewczyny podjęły się dyskusji na tematy mniej i bardziej poważne. Carrie z Faye siedziały na jednym łóżku, zaś Regina naprzeciw nich.

- Ciekawe, kiedy lowelas Alice znów przyleci na co nie co - powiedziała drwiącym tonem głosu Regina.

- Jak to? - zapytała bardzo zaciekawiona Faye.

- Nie wiedziałaś? - reakcja szatynki najwidoczniej bardzo zdziwiła Carrie, gdy tamta pokiwała przecząco głową.

- Gdy tu jest, to walą się jak domy w Afganistanie.

Faye opuściła na chwilę głowę i złapała się za kostki skrzyżowanych w siadzie tureckim nóg. Naprawdę, nic jej ostatnio tak nie zszokowało jak fakt, że jej mentorka z kimś sypia. Zresztą była dorosłą kobietą, więc miała swoje potrzeby, ale i panowała nad swymi umiejętnościami, więc niekoniecznie musiała stronić od wielu przyziemnych przywilejów.

- Wiecie kto to jest?

Carrie wyjęła z szuflady szafki nocnej ciasteczka z kawałkami czekolady znanej w całej Europie szwajcarskiej firmy. Wyciągnęła rękę z trzymanym brązowym, szeleszczącym opakowaniem w stronę dziewczyn, które chętnie się poczęstowały.



- Widziałam go raz - przyznała Regina. - Wiesz, przewracało mi w brzuchu z głodu, więc postanowiłam wrzucić coś na ząb. Nagle poczułam coś... nie mówię o żadnym zapachu, a czymś w rodzaju - zatrzymała się, by znaleźć odpowiednie określenie - przeczucia, tak. Można to nazwać przeczuciem. Wiesz, że istoty nadnaturalne potrafią wyczuć inne dziwadło, prawda?

Faye nieco się zawstydziła, ponieważ nigdy nie doświadczyła tegoż specyficznego rodzaju przeczucia. Wolała się jednak nie przyznawał do swoistego wybrakowania i nie dając nic posobie poznać, wydobyła z siebie tylko ciche "No".

- Spod drzwi (prowadzących do sypialni) panny Yovovich przebijało się przygaszone światło. Na korytarzu panowała ciemnia, więc szczególnie było to zauważalne. Zapomniałam trochę o głodzie i zaciekawiona na palcach tam zaszłam. Im bliżej byłam, tym donośniejszy wydawał się śmiech. Na ich nieszczęście pozostawili niedomknięte drzwi. Wiesz co udało mi się zobaczyć przez małą szczelinę? Alice w samym szlafroczku. Rozpiętym, w gwoli ścisłości. Obrócona była do mnie plecami. Całe szczęście. Przytulała się do jakiegoś rosłego chłopa. W sumie lubię takich trochę brudasów, ale żeby Alice? Prędzej widziałabym ją z ulizanym gogusie, a nie z obrośniętym osiłkiem w kucyku.

Usłyszawszy ostatnie zdanie, Faye zakrztusiła się podczas spożywania słodkiego ciastka i kaszląc zapaskudziła pościel kruchą formą przekąski. Carrie klepała ją mocno po plecach na wysokości płuc. Podała jej szklankę z wodą. Nieomal nie uwierzyła w to, co właśnie usłyszała. Alice współpracowała z kolaborantem. Dosłownie sypiała z największym wrogiem. Wreszcie Faye przejrzała na oczy. Zrozumiała, dlaczego właśnie siedziała na francuskim łóżku (robionym na zamówienie) we francuskiej posiadłości. Może i pozostałe dziewczyny uczono tutaj na potrzebę obrony przed wampirami i innymi groźnymi stworzeniami. Ona jednak była jak ta hodowana ryba w specjalnym zbiorniku tylko po to, by później zostać zabitą i trafić do sklepowej lodówki. Alice hodowała ją specjalnie dla niego. Mathias chciał znaleźć eliksir na słońce.

- Odkąd on tu przychodził? - wysapała, gdy wreszcie odzyskała dech.

- To było krótko po śmierci Annmarie, ale mógł tu równie dobrze bywać wcześniej...

- To chyba wampir! - zabrała głos i Carrie, masując plecy oszołomionej Faye. - Jakoś w listopadzie, pamiętam, widziałam jakiegoś faceta krążącego po korytarzu. Gdy mnie zauważył, czmychnął mi sprzed oczu tak szybko, że ledwo udało mi się go zauważyć! Tylko... Chyba nie miał zarostu ani kucyka. Było ciemno, mogło mi się tylko przewidzieć.

- Może po prostu nie zdążyłaś zwrócić większej uwagi na jego wygląd. - blondynka próbowała odbiec od tematu, gdy zdała sobie sprawę, że tamta ma na myśli jej ukochanego Josepha.

- No mówię właśnie, było ciemno - odparła, wzruszając ramionami, a wykonawszy ten gest, opatuliła się kołdrą, by niedługo potem zasnąć. Wkrótce dołączyła do niej Regina. Faye całą noc leżała, patrząc w zdobiony sufit. Ciągle myślała nad ucieczką, lecz wiedziała, że natrafiła na ślepy zaułek.



Na lunch podano wpierw krem z kukurydzy z cynamonem i chilli, później zaś na stole pojawiły się filety z łososia podane na szpinaku w sosie śmietanowo-czosnkowym. Faye nieco się spóźniła na posiłek, więc w jedzeniu towarzyszyła jej Alice. Udało jej się zasnąć krótko po godzinie ósmej nad ranem. Mentorka miała w zwyczaju zostawać przy stole wraz z ostatnim biesiadowiczem. Raczej uznawała zasadę, by wspólnie poczekać wraz z całą resztą, ale widząc znudzone dziewczyny bawiące się swoimi smartfonami, litowała się i puszczała je wolno. Dobre wychowanie było dla niej podstawą poprawnego i należytego funkcjonowania w gronie innych ludzi. Nie dopuszczała do siebie myśli, by wstydzić się za wybryki jakichś małolat. Twierdziła, że to, jakie są jej uczennice, świadczy o poziomie ich wychowawczyni. Oprócz nauki umiejętności oraz przedmiotów szkolnych, dawała im także lekcje etyki i dobrego zachowania. To, czy będą z tych nauk korzystać, jest wyłącznie ich sprawą. Wybór końcowy należał do nich. Jednak póki zamieszkiwały akademię, póty miały trzymać się wyżej wymienionych zasad. Choć czy aby na pewno Alice została z osiemnastolatką z powodu wyłącznie dobrego wychowania?

- Faye - ton jej głosu był jeszcze poważniejszy niż zazwyczaj.

Uniosła głowę tuż po odłożeniu na bok pustego już talerza.

- Pamiętasz, jak mówiłam, że jesteś wyjątkową virgą?

- Tak... - przytaknęła, przymykając oczy podejrzliwie. Już od początku wiedziała, że ta rozmowa jej się nie spodoba.

- Za kilka miesięcy minie już rok twojego pobytu tutaj. Pamiętasz jak siedziałyśmy na ławce i rozmawiałyśmy?

- Tak. Pamiętam także jak twoi osiłkowie postrzelili srebrnymi kulami Josepha, a mnie siłą zaciągnęłaś do samolotu. - Założyła ręce na piersiach i położyła nogi na krześle po skosie.

Alice nerwowo się zaśmiała. Liczyła na nieco inną reakcję na jej wspominki.

- Byłaś wtedy tak niewinna, tak nieśmiała, a teraz... Spójrz tylko na tę silną dziewczynę przede mną. - Wyciągnęła ręce w jej stronę

- Zdążyłam się przyzwyczaić, że w moim otoczeniu ciągle ktoś umiera. Może to jakaś kara za nieśmiertelność?

Kobieta zignorowała jej wypowiedź i postanowiła przejść wreszcie do sedna.

- Jednakowoż mogę śmiało powiedzieć, że przez ten niemalże rok niebywale się rozwinęłaś. Jesteś chyba jedynym w historii przypadkiem, który ma tak niesamowitą, trudną do opanowania oraz wyjątkowo niebezpieczną moc. Dlatego zaprosiłam kogoś, kto chciałby cię poznać.

Krzesło z nogami Faye odsunęło się, a jej pięty uderzyły o wzorzysty dywan.

- Kogo? - zapytała, tłumiąc wszystkie gotujące się w niej emocje.

- To niespodzianka - każdą sylabę wymawiała nadzwyczaj wyraźnie i powoli. - Zadeklarował przybycie na kolację. Proszę więc, abyś ubrała się ładnie, bo to, uwierz mi, jedna z najważniejszych kolacji w twoim życiu.

"Pewnie i ostatnia" pomyślała.

Wstała i zerknęła za okno. Ujrzała gołe jeszcze drzewa. W końcu była to druga połowa marca. Niektóre z drzew wciąż pamiętały delikatną zimę i świeciły golizną w ogrodzie. W Soiree tę porę roku można porównać do wczesnej wiosny w krajach europejskich leżących nieco wyżej, gdzieś pomiędzy środkiem kontynentu a jego północnymi rejonami. Miała ćwierć doby na obmyślenie planu ucieczki. Bez zbędnych ceregieli - wiadomym jest, że tym wielce "tajemniczym" gościem jest niejaki Mathias. Selfridge. Wampir. W zasadzie nie miała tych sześciu godzin, a mniej, o wiele mniej czasu. Kolejne lekcje z wykorzystywania telekinezy w życiu codziennym miały zająć większą część pozostałego czasu.



Tym razem owe zajęcia zajmowały więcej niż zazwyczaj. Alice wyjątkowo guzdrała się, a ćwiczenia rozkazywała powtarzać bez końca i nie przejmowała się, że od początku szło dziewczynom nadzwyczaj nieźle. W pewnym momencie Faye zorientowała się, że tamta specjalnie gra na zwłokę. A zauważyła to, gdy Alice upierała się, by Faye wyjmowała u ponownie wkładała do regału książka po książce i stała obok, uśmiechając się i zachowując jak gdyby nigdy nic. Takim oto sposobem pozostała godzina. Stróż był jej najmniejszym zmartwieniem. Nie mogła dojść do tego jak wykiwać mającą oczy dookoła głowy Alice i nadzwyczajnie szybkiego wampira o zmysłach stukrotnie wyostrzonych. Zatem nie pozostało jej nic innego jak spontaniczność. Miała tylko jedną szansę. Już sobie wyobrażała jak przetrzymuje ją w lochach i jeden z jego zombiaków co jakiś czas schodzi do podziemi, by spuścić z niej krew dla swego pana i władcy. A może będzie to działać na takiej zasadzie, że Alice wykona na Faye swoje magiczne uga-buga, by jej podopieczna mogła w spokoju żyć i nie zdawać sobie sprawy z tego gdzie i co robi? Każda alternatywa była dla Faye przerażająca, a tym samym niedopuszczalna. Spakować rzeczy czy uciec w tym, co ma na sobie? Albo w ogóle nie brać nogi za pas i sprzeciwić się obojgu? Pół godziny. Faye zaczęła krążyć nerwowo po pokoju. Wreszcie wyciągnęła z górnej półki w szafie sportową torbę na ramię i wzięła się za pakowanie tak potrzebnych rzeczy jak telefon, pieniądze, coś cieplejszego i tym podobne. Miała nastawiony budzik na punkt dziewiętnastą. Gdy zaczął dzwonić, stanęła na środku pokoju jak słup. Chwilę potem drzwi się otworzyły, a ona wiedziała, że jej czas nadszedł.



- Faye? Dlaczego nie jesteś ubrana? - Wyjąkała ubrana w czarną, a jakże, gotycką sukienkę Regina. - I czemu jesteś w... dresie? - Popatrzyła na torbę na prawym ramieniu Faye. - Wyjeżdżasz?

Szatynka wyminęła Reginę i zamknęła drzwi. Wciąż trzymając klamkę, przyłożyła palec wskazujący do ust.

- Mam kłopoty - wyznała.

- Będziesz je mieć, gdy zaraz nie zejdziesz. Alice biega od okna do okna, wyglądając za tym gościem.

- Wiesz kto to?

- Chyba się nie zrozumiałyśmy, Faye.

- Wiesz kto to? - ponowiła pytanie.

Nie dostając żadnej odpowiedzi, zrozumiała. To Regina, ale zarazem nie ona, lecz manekin, który padł ofiarą innej virgi.

- Nie... - wyszeptawszy, zakryła usta dłonią.

- Faye, Alice m...

- Mam w dupie to, co ta zdrajczyni mówi! - Krzyknęła. - Zejdź mi z drogi!

Pchnęła Reginę i gdyby tamta nie złapała za jej nadgarstek, z impetem uderzyłaby głową o drewnianą posadzkę. Pociągnęła ją w swoją stronę, przez to szatynka aż zakwiczała z bólu. Dosyć mocno uderzyła kolanami o podłogę. Zebrała się jednak z niej całkiem sprawnie, lecz tamta złapała ją za włosy, przez co ponownie leżała. Chłopczyca zaczęła ciągnąć ją za sobą w stronę drzwi niczym plastikową lalkę. Nagle zamknęły się tuż przed jej nosem. Faye wykorzystała te dwie sekundy, by przewrócić się na bok mimo ogromnego bólu, jaki sprawiło jej wyrywanie włosów z cebulek. Złapała kostkę napastniczki i pociągnęła w swoją stronę tak, by uderzyła z ogromną siłą wpierw o drzwi, a zaraz potem o podłogę. W zasadzie szybko się ocknęła, lecz pozbieranie się do kupy zajęło jej dłuższą chwilę. Ze złamanego nosa pociekła gorąca krew, która zaraz zaczęła spływać z jej brody i kapać na świeżo umytą podłogę. Faye nauczyła się z amerykańskich horrorów, że przeciwnika należy dobić, więc złapała ją za marnie zafarbowane, tandetne szkuty i uderzyła jej głową o drzwi.



Podjechał samochód. Zniecierpliwiona zerknęła przez okno i jej oczom ukazał się zadowolony Mathias, rozglądający się po podwórzu. Gdy zaczął obracać się w stronę jej pokoju, przykucnęła i odczekała chwilę. Zaglądając po razu drugi, nie uraczyła go. Raz kozie śmierć. Otworzyła okno, przesuwając ruchomą ramę do góry. Z pośpiechu zapomniała o torbie. Powoli schodziła po dachówkach. Szczęście jej w nowych trampkach, które wręcz kleiły się do nawierzchni daszku nad oknem i tym samym mogła w miarę bezpiecznie poruszać się po stromej powierzchni. Lecz jedna z dachówek widocznie nie była tak przymocowana jak reszta, a Faye kładąc na niej stopę, poślizgnęła się. Dachówka, spadłszy na ziemię, roztrzaskała się niczym szklana figurka i taki też wydała dźwięk. Tym razem refleks zawiódł dziewczynę. Palce u lewej ręki tylko drasnęły rynnę. Gdyby nie ktoś, kto nie dopuściłby do jej upadku z wysokości, nastolatka mocno by się poobijała, a w najgorszym wypadku odzyskałaby przytomność z pewnością obok Mathiasa. Faye utknęła między niebem a ziemią. Nie, nie jak dusze złych ludzi ze słowiańskich opowieści. Lewitowała. Zupełnie to samo spotkało ją podczas jesiennego pokazu umiejętności. W tym samym oknie, przez które wyszła, stała Carrie. Faye chciała się do niej smutno uśmiechnąć, ale nagle poczuła, że spada. Carrie zniknęła. Dziewczyna zupełnie skołowana podniosła się z ziemi i otrzepała spodnie. Na ganku stała postać kobiety. Alice, rzecz jasna. Faye już miała obrócić się do niej plecami i brać nogi za pas, gdy nieznana siła zaczęła ciągnąć jej ciało przed siebie. Próbowała zaprzeć się nogami, ale nic z tego. Telekineza! Dopiero teraz zrozumiała, że w porównaniu do niej jest małą, piszczącą myszką. Czuła się jak kukła w teatrzyku dla dzieci. Tak też wyglądała. Tułów pchnięty w przód, wpół zgięte nogi oraz bezwładne ręce. Alice zdjęła rękawiczkę. Już wyciągała ją w stronę dziewczyny, gdy w ściany przełyku zaczęły się kurczyć. Faye odzyskała czucie i mogła stać o własnych siłach. Kobieta złapała się oburącz za szyję. Próbowała brać łapczywe wdechy. Jedyne, co z tej desperackiej próby ratowania wychodziło, to skrzeczenie. Ni to lis, ni to kuna. Przed swą śmiercią posłała jej ostatnie spojrzenie przepełnione nienawiścią oraz błaganiem. Gdy ciało, z którego właśnie uleciało życie opadło na płytki, Faye wreszcie poczuła się wolna.














* * *


Natychmiast wyruszyła. Nie czekała ani chwili dłużej. Musiała pokonać jak najdłuższą drogę w jak najkrótszym czasie. Każda sekunda była na wagę złota. Jej trasa obejmowała ogólnie pobocza miast - wszelkie łąki, łączki, lasy i dawno nieużywane szlaki. Wolała oddalić się od centrum jak tylko się da. Uniknąć sytuacji, gdy któryś z miejscowych przywiózł ją tam, skąd uciekła, jak było to w przypadku świętej pamięci Diany. Ten sposób był mniej wygodny,
ale o wiele bardziej bezpieczny. Dla pewności przeszła przez kilka miast. Epicentrum i jego okolice gwarantują największe zagrożenie. Cała wędrówka zajęła jej dwie pełne doby. W międzyczasie nocowała u starszej kobiety, która bez namysłu przyjęła ją w dom. Znała angielski na tyle, by móc troszkę zająć przybysza rozmową. Za młodu pracowała jako recepcjonistka w hotelu, który od lat nie istnieje w jej rodzinnym Paleoise. Kobieta poczęstowała ją znaną całemu światu zupę cebulową. Choć Faye od zawsze nienawidziła tejże potrawy, zjadła dwa talerze. Dawno nie czuła takiego głodu. Na tę krótką chwilę zignorowała również zapachy taniego mydła i starości, które wypełniały całą klitkę zwaną również powierzchnią mieszkaniową. Kobieta wyraźnie nie śmierdziała groszem. Można było to poznać po starych, zdartych na kantach meblach czy połyskujących tapetach odklejających w rogach niczym skręcająca się skórka obieranej pomarańczy. Nawet dom Faye był w lepszym stanie. Trudno się dziwić. Francuzka utrzymywała się ze skromnej renty zmarłego na cukrzycę męża. Nikt wcześniej nie zaoferował się, by pomóc jej w odnowieniu wnętrz. Jedna z córek zmarła lata temu przy porodzie, a jej partner po tej tragicznej stracie przeprowadził się do Paryża, gdzie ponownie ułożył sobie życie z cudzoziemką, która sama nie mogła mieć potomstwa. Druga zaś córka wyemigrowała na południe Afryki, wczuwając się w rolę głównej bohaterki z "Białej Masajki". Dlatego też babcinka ogromnie ucieszyła się z przybycia swego gościa. Martwiło ją, że tak młoda dziewczyna musi sypiać po domach, ale z łatwością uwierzyła, że tamta próbuje odnaleźć siebie.



Sypialnia, którą wskazała jej pani domu była podobna rozmiarowo do prywatnej łazienki w domu, w tym w Moonlight Falls. Oprócz brzydkiej, kwiatowej tapety, w rogu zaczął rozprzestrzeniać się grzyb. To tylko jedna noc. Nie musiała się przejmować negatywnymi skutkami wilgoci. Położyła się w samej bieliźnie pod grubą, ciężką pierzyną. Pachniała nieco zleżałym praniem. Wolała jednak nieprzyjemny smrodek od suchej ławki gdzieś w mieście. Zegar, liczący sobie dobre sześćdziesiąt lat, o północy zabił przeraźliwie dwanaście razy. Choć była niemiłosiernie wykończona tułaczką, nie mogła spać. Podeszła do okna, a odsuwając firany. Metalowe, lekko przyrdzewiałe żabki z głośnym piskiem zaszurały po karniszu. Uniosła głowę. Zza chmur wyłonił się księżyc w pełni. Przypomniała sobie, jak pierwszy raz zobaczyła przemieniającego się w wilka Damiena. Wkrótce wszystkie wspomnienia powróciły. Pamiętała jeszcze ich nieco dziecinne podchody, ale że kochała go i nie wyobrażali sobie życia osobno. Także i Joseph pojawił się na tych obrazach z przeszłości. Nie znała jego imienia, a już spijał z niej krew, a ona kilka miesięcy później oddała serce właśnie jemu. Taki trochę syndrom sztokholmski. A jak jej życie wyglądało aktualnie? Rok z życia zmarnowała w oczekiwaniu na największego wroga. Tymczasem stała przed oknem w ciemnym pokoju przedwojennej kamieniczki znajdującej się w kraju, którego języka nie znała.



Osamotniona kobieta proponowała dziewczynie, by została chociażby do obiadu. Za wszelką cenę chciała, by towarzyszył jej ktoś oglądaniu powtórek przedpotopowego reality-show. Dała jej kolorową hipisowską torbę, którą uszyła dla zabicia czasu. Przygotowała kanapki, butelkę z wodą i dziesięć euro, za które mogłaby zjeść obiad w taniej knajpie, której właścicielem jest podstarzały komunista, wyzyskujący swoich pracowników, płacąc im psie pieniądze i każąc podawać klientom świństwo z przecen z powodu kończącego się terminu przydatności do spożycia. Faye wydała nieznaczną część tej kwoty na mapkę, która pomogłaby jej wrócić do domu. Problem w tym, że mniejsza ilość pieniędzy niż liczba dni tygodnia nie pozwalała na wykupienie biletu lotniczego bądź dotarcia drogą morską do Stanów Zjednoczonych. Przyrzekła sobie, że gdy tory zaprowadzą ją do jakiegokolwiek miasta, poszuka tam pracy, która nie będzie od niej wymagać porozumiewania się z innymi. Podjęła zatem decyzję, że najlepiej sprawdziła się w roli sprzątaczki. Może za kilka miesięcy uda jej się wrócić, myślała. Nagle znalazła się przed rozgałęzieniem torów. Żadnej tabliczki, brak jakiejkolwiek informacji. Wybrała lewą stronę. I tą decyzją skazała się na prawdziwą przygodę.



Około stu metrów dalej metalowa konstrukcja miała swój koniec. Naprzeciw niej rozpościerała się ogromna łąka. Niemalże taka, jak ta, na której zobaczyła pierwszy raz w życiu człapiącego, wyjącego umarlaka. Była to widocznie dawno nieużywana droga dla wagonów, bo tory, które kawałek dalej znów leżały i po kilku metrach znów urywały, były zarośnięte wszelkimi chwastami, a złomiarze zaczęli je rozkradać. Z pewnością taka decyzja władz nastąpiła po powodzi kilka lat temu. Duże jezioro naprzeciw to dawny wąwóz, który został zalany. Znad tafli wody wystawały pojedyncze brzózki. Szczęście w nieszczęściu, przy brzegu balansowała mała drewniana łódka. Tak, musiał to być ogromny dół. Obejście go zajęłoby dużo więcej czasu niż przepłynięcie. Bez wahania wsiadła do niej i złapała za wiosła. Szum wody, plusk skaczących ryb, wycie między gołymi gałęziami. Cykanie świerszczy, świergot ptaków. Dźwięk kołowrotka wędki trzymanej przez starego wyjadacza, wypoczywającego w sobotnie popołudnie. Nie można było tego nazwać ciszą. Wręcz przeciwnie, był to hałas, który wbrew wszelkim definicjom wydawał się nadzwyczaj przyjemny i uspokajający. Czy żałowała? Owszem, jak niczego innego. Gdyby jej rodzice nie wyjechali na wakacje, nie zginęliby w wypadku samochodowym. Razem żyliby w ich domu w Bridgeport. Ona kończyłaby powoli pierwszy rok studiów, może poznałaby tego jedynego, tego NORMALNEGO. Być może Mathias i Alice nie wiedzieliby o niej, babcia wciąż by żyła. Zauważając, że jest virgą po ciężkim szoku i obrzydzeniu do samej siebie, żyłaby w spokoju bez używania swych umiejętności. A teraz wszystko sprowadzało się do płynięcia łódką, cholerną lekko nadgniłą łódką. Przemyślenia przerwał jej deszcz, który z każdą chwilą coraz mocniej padał. Dobijając do burty, szybko wygramoliła się z niej i pobiegła przed siebie.



- Do jasnej k****! - Ryknęła gardłowo, gdy jej noga wpadła do szczeliny i zaklinowała się.

To było już dla niej za wiele. Ciągnęła z całych sił, kręciła nogą w każdą stronę. Czuła, jak szorstkie kamienie ranią ją do krwi. Pociągnęła raz jeszcze i wreszcie udało jej się. Część nogawki zupełnie się potargała, a krew wypływała ze środka niczym wartki strumień. Wtem ostre rwanie na wysokości golenia dało jej się we znaki. Złamanie zamknięte. Krwawił zdarty naskórek. Jej prawa noga była nienaturalnie wykręcona. Wbiła palce w mech. Zielona maź znalazła się pod paznokciami.

- Kiedy to wreszcie się skończy? - Zapłakała.



Niebo zdążyło ściemnieć, przypominając ogromnego różowo-fioletowego sińca krótko po jego powstaniu. Przypominam, że przez cały ten czas padało, przez co temperatura radykalnie spadła. Doznając drgawek zimna i przemoczenia, Faye wstała i kulejąc, ruszyła przed siebie, zostawiając leżącą gdzieś w błocie podarowaną torbę. Trudno określić czy było to daleko czy nie, ale dostrzegła zapalone światła na wzniesieniu. Po przedarciu się przez deszczową kurtynę rozpoznała w tym nieregularnym, ciemnym kształcie dom, a światło nie było takim na końcu tunelu, lecz generowanym przez wiszące w saloniku lampy. Dom, a w zasadzie drwalska chata, znajdowała się na małym wzgórzu. Pokonała pięćdziesiąt trzy schody. Pięćdziesiąt trzy cholerne, p******* nierówne schody do pokonania. Nie liczyła ile ich było, tylko ile razy czuła kolejne rwanie, przypominające o złamaniu z każdym podniesieniem nogi. Ostatkami sił zapukała do ciężkich drzwi. Otworzył je gruby, rosły brodacz we flanelowej koszuli w kratkę i sztruksowych spodniach. Cóż za klasyczny obraz drwala.
- Aider... S'il vous plaît! - wysapała.
Mężczyzna spojrzał na zranioną część ciała przybyszki. Pomógł jej wejść.







Tym razem nie miała jak się z nim porozumieć. Francuski był jedynym językiem, jaki dla niego istniał. Jednak udało im się "dogadać" za pomocą gestykulacji. Przysiedli przy stole, który sam zrobił. Był niemalże w zupełności samowystarczalny. Opatrzył nogę dziewczynę jak tylko potrafił.
- Doktor - wymruczał z południowym akcentem.
Nie, nie miała zamiaru iść do lekarza. Po pierwsze dlatego, że nie miała pieniędzy, a po drugie - za kilka godzin sama by się wyleczyła. Nie miał w domy ciepłej wody. Zagrzał kilka razy w czajniku, wlewał następnie do wanny i w końcu dopuszczał zimnej. Zamknęła się na klucz i zamknęła uchylone okienko, przez które dostawało się chłodne, cierpkie powietrze. Z jedną nogą poza, leżała zrelaksowana w wannie. Gdy spłukała z siebie cały brud patrzyła, jak ziemia wymieszana z krwią i trawą są wciągane do spływu. Przystanęła przed zaparowanym lustrem. Niedbale przetarła je ręką. Wrak. Nie mogła się nazywać człowiekiem. Była wrakiem czegoś, czym się stała. Naturalny blond przebijał się na przedziałku przez brązową farbę. Mężczyzna, zobaczywszy nie nadające się do ponownego użycia ubrania dziewczyny, położył na taborecie spodnie. Widocznie długo leżały na półce, bo teraz brzuszek przeszkodziłby w zapięciu. Faye zaś poradziła sobie z dużymi spodniami skórzanym paskiem z prześmieszną, kowbojską klamrą. Skąd zaś miał błękitny podkoszulek? W to już nie wnikała. Nawet jeśliby chciała, nie potrafiła zapytać.

Drwal, któremu na banalne imię było Pierre, użyczył dziewczynie kanapę w salonie. Było trochę ciasno, ale przynajmniej miękko i ciepło. Rozpalił w kominku narąbanym rankiem drewnem, by nie marzła. W zasadzie sama pierzyna by wystarczyła, ale zapach i pękanie drzewa uspokajało ją. Wreszcie spokojnie spała. Mimo wszystko zachowywała czujność. Nie przejęła się, gdy gospodarz niemalże na palcach opuścił swoją sypialnię. Zaniepokoiła się, gdy ten usiadł obok niej i wyszeptał " Rémunération " co po francuski oznacza zapłatę. Szarpnął nią i przewrócił na brzuch. Wyciągnął zza pleców sznur i związał nim jej ręce.
- Ty bydlaku! - wrzasnęła.
Ścisnął w odpowiedzi zranioną nogę. Faye zawyła z bólu, a do oczu napłynęły łzy.
- Impolie! - zaśmiał się jak hiena.
Zsunął jej dolne części garderoby i przyciągnął do siebie.
Płakała, rwała się. Pragnęła umrzeć. Klepnął ją w tyłek. Nagle zawyła tak głośno, że zaraz po tym paliły ją płuca. Pociągnąwszy nosem, zerknęła przez ramię i zachłysnęła się powietrzem. Na ziemi leżało bezwładne ciało grubego drwala z kilkoma nożami wbitymi w jego plecy. Dziewczyna wstała. Nogi miała jak z waty, lecz zdołała utrzymać równowagę. Rozejrzała się po pomieszczeniu, a chwilę potem przeniosła wzrok na uwięzione nadgarstki. Węzeł się rozplótł i swobodnie opadł na podłogę. Faye podciągnęła to, czego ją pozbawił. Pobiegła do sypialni w poszukiwaniu pieniędzy. Osiągnęła wreszcie swój cel. Wzięła jeszcze kilka wartościowych rzeczy, takich jak biżuteria, które mogła odsprzedać za niezłą sumę i mieć za co żyć. Zanim wybiegła z chaty, zatrzymała się nad spasionym brodaczem. Kopnęła brzuch, który zafalował wręcz. Z odrazą splunęła na niego i ruszyła ponownie w drogę.





Myrtek jest offline   Odpowiedź z Cytatem