View Single Post
stare 05.07.2007, 10:57   #18
Człowiek w zielonych rajtuzach
 
Avatar Człowiek w zielonych rajtuzach
 
Zarejestrowany: 30.10.2005
Skąd: Katowice
Wiek: 35
Płeć: Kobieta
Postów: 3,456
Reputacja: 17
Domyślnie Odp: Helena Wiktoria

Jako, ze wam się podoba moje FS to dodaję kolejną część...
jestem dla was za dobra, że tak szybko to robię : )

~~~

VIII

Gdy wróciłem do domu, byłem sam. Anna musiała gdzieś wyjść, pozostawiła jedynie po sobie pustą szklankę na stole i zamknięte drzwi do swojej sypialni. Zmęczony i zmieszany usiadłem przy stole, słuchając jak wiatr uderza o nieszczelne okno. Pogoda z każdą chwilą stawała się coraz to gorsza.
Rozmyślałem. O czym? Zapewne o Konradzie. O tym, że mój najlepszy przyjaciel odczuwa zupełnie co innego do mnie niż mogłem dotychczas przypuszczać. Przechodził mnie dreszcz, ale nie obrzydzenia. Raczej strachu. Cóż mogłem zrobić? Odejść, napluć w twarz, wyśmiać? Przecież tak się nie postępuje wobec osób nam bliskim. Ludzie nie lubią takich jak on, ludzie nie rozmawiają o takich jak on, ludzie nie myślą o takich jak on… ludzie, ludzie, ludzie. Wszędzie byli ludzie, wszędzie wtykali swoje nosy, łapska, żyli cudzym życiem. Nie szanowali siebie i swojej prywatności. I ja muszę do nich należeć.
Postanowione – porozmawiam z Konradem na poważnie. W końcu chociaż jedna osoba przestanie kłamać. Odważy się powiedzieć co czuje, czego oczekuje. Złamie zasady tabu, przejdzie granice tej sztucznej przyzwoitości, którą ustanowili nasi rodzice i dziadkowie. Zacisnąłem dłonie w pięści, czułem, jak paznokcie wrzynają się w skórę. Złość, złość na samego siebie, że niczego nie zauważałem przez tyle lat, wściekłość, ze wplątałem się w to wszystko i nie wiem jak się wydostać z tej pułapki. Nie chciałem stracić przyjaciela, ale sam siebie też krzywdzić nie chciałem.
Ach, gdyby tylko wtedy przy mnie była Anna, może bym się tak nie zadręczał.
Ale nawet, gdy jej nie było, z mych męczących myśli wyrwało mnie głośne pukanie do drzwi.
- Witam, witam – Był to starszy, grubszy mężczyzna, z gęstym siwym wąsem. Doskonale zapamiętałem jego chytre, malutkie oczka, które zawsze muszą wszystko dokładnie obejrzeć.
Był to Szanowny Pan Baron, który prócz tytułu, miał kilka rozpadających się domów, stary chlew i tartak. A my, znaczy moja matka wraz ze mną, wynajmowaliśmy od niego pokoje, w najmniejszym domku, który Baron wybudował w miasteczku.
- Tak myślałem, że cię samego zastanę, Arturze… - rzekł siadając przy stole w malutkim salonie. – Matka u ciotki, tak?



- Tak… - Baron zawsze przychodził sam po czynsz. Jak mówił, nie ufa ludziom, woli sam wziąć w swoje dłonie monety, by mieć pewność, ze nikt go nie oszuka.
- Hm, hm… - mężczyzna podrapał się po brodzie. – Cóż, może przejdźmy do interesów.
Z kredensu wyciągnąłem puszkę, w której trzymaliśmy pieniądze. Wydobyłem z niej odpowiednią kwotę (nie potrafię sobie przypomnieć, ile płaciliśmy za wynajem pokoi). Bez słowa podałem ją Baronowi i usiadłem na twardym krześle, naprzeciw arystokraty.
- Tak, tak, zgadza się – oznajmił po chwili, gdy już schował pieniądze do sakiewki. – No, muszę cię pochwalić Arturze, płacicie wszystko w terminie!
- Mam pracę, dlatego.
- Tak, tak, słyszałem. Uczysz naszą kochaną Helenę… och, kochanieńki, zrób mi coś do picia, dziękuję. No, no. Bardzo dobrze. Nauczyciele są bardzo cenieni!
- Podobno. – Podałem Baronowi filiżankę z herbatą.
- Nie bądź taki skromny… twoja matka musi być bardzo z ciebie dumna. Tak, tak, na pewno! – wziął łyk napoju. – Ach, byłbym zapomniał. Czy Anna wzięła już swoje wszystkie rzeczy z pokoju?
- Słucham…?
- Och, czy wzięła te swoje wszystkie, no wiesz, babskie zabaweczki, bo chcę wiedzieć, czy mogę ten pokój oddać komuś innemu.
Nie mogłem wydobyć z siebie ani jednego słowa. Poczułem się, jakby moją duszę ktoś rozbił na milion kawałeczków, a ciało było zbyt słabe by móc je poskładać w całość. Anna. Wyprowadziła się.
- Arturze?
- Och, tak, tak… znaczy… ja nic nie wiem.
- Panna Anna wyprowadziła się, dziś wczesnym popołudniem – Wytłumaczył Baron. – Wrócił jej narzeczony… oboje postanowili wprowadzić się do jego rodziców. Zapłaciła co zaległe, wzięła bagaże…
- Narzeczony… wrócił?
- Tak, Arturze. Wrócił i wziął ją do siebie. Dlatego pytałem, czy na pewno wszystko wzięła ze sobą.
- Ja… nie wiem. Drzwi do sypialni są zamknięte. Chyba… chyba tak.
Już nie chciałem niczego i nikogo więcej słuchać. Siedziałem, atakowany potokiem słów, odpowiadałem jąkając się, lub też przez dłuższe chwile milczałem.
Zaraz po tym jak Baron wyszedł, podbiegłem do drzwi prowadzących do pokoju Anny. Ciągnąłem, szarpałem klamkę. Nic, ani drgnie. W napadzie szału za zacząłem na nie napierać całym ciałem. W końcu, po kilku próbach i mocnych uderzeniach barkiem, wywarzyłem je.



Pusto. Było pusto. Tylko stare, skrzypiące łóżko i koc. Nawet świecy nie było. Zasłonięte okna, półmrok… było tam tak straszliwie duszno. A ja stałem pośrodku, wpatrzony w nagie ściany, jakby czegoś szukając. I wciąż zadając sobie jedno pytanie:
Kto mógłby mnie jeszcze tego dnia zaskoczyć…?

Ja sam mogłem siebie zaskoczyć. Przez najbliższe trzy dni nie wychodziłem z domu. Wciąż siedziałem w kuchni wpatrzony błagalnym wzrokiem w zniszczone drzwi, oczekując czyjegoś powrotu. Nie, nie czyjegoś. Powrotu Anny. Chociaż rozum mówił, że jest to niemożliwe, sercem wypatrywałem mej ukochanej. Ukochanej… teraz pisząc te słowa czuję obrzydzenie do tej kobiety. Niesamowite obrzydzenie.
Wreszcie postanowiłem coś zmienić. Czwartego dnia od wyprowadzki Anny wybrałem się na spacer. Pogoda… pamiętam, że było słońce, czyste niebo… pachniało lasem. Tak, doskonale pamiętam. Tak samo jak wygląd rodzinnego miasteczka.
Małe, ciche, wśród gór i wielkich lasów. Rzadko ktoś nowy tu przyjeżdżał. Byliśmy jakby odizolowani od świata zewnętrznego. Ale nikomu to nie przeszkadzało. Każdy żył swoim życiem. Albo przynajmniej usiłował. Na pozór wszystko było wręcz idealne. Mili sąsiedzi, czyste powietrze, wesołe dzieci. Nikt patrzący z boku na miasteczko nie dostrzegał gigantycznej przepaści między bogatymi i biednymi. Między szlachtą a chłopami. Jedni uzależnieni od drugich, a wciąż budujący ścianę ich dzielącą. I niemożliwe było przeskoczenie tej przeszkody.
Mury, mury… płoty. Płoty w mym rodzinnym miasteczku grały bardzo istotną rolę – wyznaczały status każdego mieszkańca. Im wyższy, im solidniejszy – tym majętniejszy był jego właściciel. Żelazne, drewniane, z marmuru nawet! Przechodzą główną ulicą można było podziwiać wszystkie możliwe style, materiały, sposoby budowy… płoty, płoty, i jeszcze raz płoty. Zwyczajny człowiek nie zwraca na to uwagi. Ja – wręcz przeciwnie.
Idąc tak, stąpając po nierównej drodze, przyglądałem się kolejnym domom i ich ogrodzeniom. Wtedy to, ponownie coś przeszyło moją duszę, wtedy to ujrzałem Annę.
Siedziała na drewnianej ławce przed jednym z niewielkich domów przy głównej alei, którą spacerowałem. Za ciemnym, żelaznym płotem, oświetlona wiosennym słońcem, śmiejąca się głośno – nie była sama. Obok niej siedział wysoki, młody, i dosyć przystojny mężczyzna. Uśmiechał się do niej, głaskał po dłoniach, pieścił włosy. Narzeczony, pomyślałem wtedy. Pamiętam, jak tak stałem, wpatrzony w tą zakochaną dwójkę, i nie mogłem się ruszyć. Coś mi stanęło w gardle, palce mi zdrętwiały od zaciskania pięści. Stałem – kilka minut w ciszy, wgapiony w Annę i jej żołnierza.
W końcu doszło do mnie, że to, co widzę, to pocałunek.



Miałem ochotę krzyknąć, lecz zdawało mi się, że nie potrafię mówić.
- Och, Arturze…- Usłyszałem cichy głos Anny, która mnie dojrzała. Wstała z ławki i podeszła do płotu.
- Cicho bądź – rzuciłem oschle w jej stronę.
- Hej, chłopcze, zapomniałeś jak się zachowywać wobec damy? – mężczyzna stanął za Anną. – A tak właściwie, co ty tu robisz?
- Krystianie, uspokój się… to Artur. Mój przyjaciel….
Słowo „przyjaciel” z ust Anny były najgorszą trucizną dla mych uszu.
Zwróciłem się do Krystiana.
- Na twym miejscu uważałbym na żmije.
Potem był już tylko cichy szloch Anny, jej szybkie kroki i zatrzaśnięcie drzwi.
- Przesadziłeś.
Krystian przeszedł przez furtkę, podszedł do mnie, nachylił się… Widziałem gniew w jego… jego ciemnych oczach. Przeraziłem się. Jednak coś we mnie się obudziło, jakaś dotąd uciszona cząstka mnie. Uśmiechnąłem się złośliwie, by za moment powiedzieć:
- Ratuj, więc honor swej pani, która jakoś nigdy twego nie chciała chronić… Zwykła kurtyzana.



Poczułem, jak uderza z całej siły moją twarz. Poczułem, jak krew z rozciętej wargi spływa po mej brodzie. Poczułem zimną ziemię na policzkach. Lecz wstałem, dysząc ze złości. Podniosłem się i uderzyłem stojącego przede mną żołnierza.
Bójka była krótka. Nie miałem szans go powalić, ale z drugiej strony czułem jakaś ulgę na duszy.

W czasie, gdy wracałem pobity do domu, zaszło słońce, zerwał się nieprzyjemny wiatr. Obolała szczęka nie dawała mi spokoju, każdy krok był przepełniony bólem. Szedłem powoli, ostrożnie.
- Arturze! Arturze!
Odwróciłem się. To był Konrad. Zatrzymał się i spojrzał wystraszony w mą brudną twarz. Och, co bym dał, żeby spotkać kogoś innego.
- Arturze… co się stało?
Odsunąłem się nieco, gdy Konrad zbliżył się do mnie i chciał dotknąć mej twarzy. Gdy już cofnął rękę, odpowiedziałem.
- Wszyscy mieli rację. Podstępna żmija…
- Kto…? Arturze, o kim tak mówisz?
- O Annie… zwykła rozpustnica.
Na twarzy mojego przyjaciela wymalowało się zaskoczenie, lekkie oburzenie… nigdy wcześniej tak się nie wyrażałem, nie byłem tak wściekły, nie unosiłem się gniewem. Teraz było inaczej – złość była tak wielka, że aż powoli zaczynała męczyć nawet ciało. Byłem zmęczony, tak straszliwie zmęczony. Nogi miałem jak z waty, ręce drętwiały, głowa niczym z kamienia. Cień człowieka – tak mnie można było wtedy nazwać.
- Arturze, powinien cię ktoś obejrzeć…
I zabrał mnie do siebie. W jego domu zaopiekowała się mną jego młodsza siostra, Teresa. Obmyła mi twarz, opatrzyła nieco rany, dała coś ciepłego do picia. Gdy zostawiła nas samych, Konrad usiadł naprzeciwko łóżka, na którym siedziałem.



- Arturze… - zaczął niepewnie. – Ty wiesz, że ja…
- Wiem.
- Dlatego, ja… chciałem cię bardzo przeprosić za to, za to, co się stało wtedy, w stajni mego ojca. Ja… naprawdę, przepraszam.
Wziąłem łyk gorącej herbaty, resztką sił uśmiechnąłem się do przyjaciela.
- Wiesz, ze możesz na mnie liczyć, ale nie oczekuj ode mnie rzeczy niemożliwych… poczekaj! Nie mów nic. Nie usprawiedliwiaj się. Mimo tego, tego wszystkiego mogę być twoim przyjacielem. Ale… ale musisz coś zrozumieć.
- To znaczy?
- Po prostu nie oczekuj ode mnie rzeczy niemożliwych.
Już później nie rozmawialiśmy. Po prostu siedzieliśmy w ciszy, w jego małym pokoju, pijąc gorącą herbatę. Herbatę z sokiem.

Ostatnio edytowane przez Człowiek w zielonych rajtuzach : 10.09.2007 - 20:10
Człowiek w zielonych rajtuzach jest offline   Odpowiedź z Cytatem