Głośny, chrypliwy okrzyk bólu zatrząsł potężnymi, starymi murami opuszczonego magazynu. Dźwięk metalu rozbiegł się po całym pomieszczeniu, odbijając od ścian i czarnych z brudu okien. Szkarłatna ciecz spłynęła obfitym strumieniem pomiędzy odrapanymi cegłami, skapując na popękaną podłogę. Zapach śmierci był niemalże wyczuwalny w gęstym powietrzu.
Wysoka postać przemknęła przez pomieszczenie, niczym mroczny żniwiarz w poszukiwaniu kolejnej ofiary. Stukot jego wojskowych butów przerwał wszelkie dźwięki, jak gdyby w jednej chwili wszystko przestało istnieć. Czarne niczym smoła, długie włosy opadały mu bezwładnie na czysty, skórzany płaszcz, pod którym schowany był srebrny nóż. Jednym szybkim ruchem zapalił lampę naftową stojącą na starej, metalowej szafce, idąc w stronę najciemniejszego rogu magazynu.
Do jego uszu dotarł wolny, głęboki oddech, przerywający krótkotrwałą ciszę. Przymykając powieki, wciągnął przez nos niezwykle intensywny zapach krwi. Uśmiechnął się do siebie sadystycznie, gdy zatrzymał się na końcu pomieszczenia.
Łańcuchy zaszeleściły złowieszczo, rozpoczynając serię okropnych, zachrypniętych jęków.
- Pobawimy się trochę, kochana? – zapytał, śmiejąc się złośliwie. – Wymyśliłem świetną zabawę, na pewno ci się spodoba. Chcesz spróbować?
Wyciągnął z pasa srebrzystą broń i pogwizdując wesoło, podszedł bliżej do swojej ofiary. Zakrwawiona kobieta, łkając cicho poruszyła się lekko. Łańcuchy na nadgarstkach zaszeleściły ponownie. Jej wściekle zielone oczy spojrzały na trzymane przez mężczyznę narzędzie. Czuła jak rana w żołądku z poprzedniej nocy zaczyna niemiłosiernie piec, a po nogach spływa kolejny, szkarłatny strumień.
Z jej gardła wydobył się krzyk.

Obudził się gwałtownie i dysząc ciężko, usiadł na łóżku. Odgarnął drżącą ręką spocone włosy, czując jak krople potu spływają mu strumieniami po plecach. Spojrzał na zegarek – dochodziła czwarta.
Napił się wody z butelki stojącej na szafce nocnej, a gdy jego serce i oddech zaczynały wracać do normy, opadł na poduszkę.
„Znowu?” – zapytał sam siebie, wbijając wzrok w jasny sufit. Był to kolejny z dziwnych snów, jakie męczyły go od jakiegoś czasu. Każdy następny był jednak brutalniejszy i bardziej realny. To, co widział bywało tak przerażające, że czasem budził go własny krzyk. Nigdy nie ruszały go sceny z horrorów, ale oglądając, nie czuł się w roli mordercy. To było naprawdę potworne.
Przewrócił się na drugi bok, próbując o wszystkim zapomnieć i ponownie zasnąć, kiedy nagle zamarł. W najciemniejszym rogu pokoju stała widoczna postać, prawdopodobnie przedstawiającą mężczyznę. Wysokiego, szczupłego i niezwykle nieprzyjemnego. Mimo tego iż jej nie widział, czuł złowieszczą aurę otaczającą ową zjawę – nie chciał dopuścić do świadomości, że mogłaby być to żywa istota. Powietrze momentalnie stało się przesycone nienawiścią, gniewem i… śmiercią.
Ponownie usiadł na łóżku, nie mogąc oderwać wzroku od ducha. Wyciągnął rękę w bok, próbując wymacać nią lampę nocną. „Co to do cholery!?”- pomyślał.
Źle obliczając odległość dzielącą go od źródła światła, zrzucił przedmiot na podłogę, który z głuchym trzaskiem uderzył w panele.

Poderwał się z łóżka na równe nogi i szybko dopadł włącznika na ścianie, oświetlając jasno całe pomieszczenie.
Duch zniknął.
*
Natrętna wibracja telefonu komórkowego wyrwała go z krainy snów. Zaspany wyciągnął go z kieszeni i nie patrząc nawet na wyświetlony numer, odebrał.
Spochmurniał, słysząc po drugiej stronie głos Matteo.
- Hej, Davide, gdzie jesteś?
- Wracam do domu, a co chcesz? – zapytał, ziewając.
- Mam problem i potrzebuję twojej pomocy – odpowiedział. – Kelner mi się rozchorował, a niestety nie mam kogo wezwać na zastępstwo.
- I ja mam wskoczyć w fartuch, tak?
- Tak. Zapłacę ci za to poświęcenie, tylko przyjedź tutaj koło szesnastej – W jego głosie słychać było błagalną nutę.
- Daj spokój – mruknął, spoglądając przez okno autobusu. – Stawiasz mi obiad i piwo.
- Tak jest! – wykrzyknął zadowolony.
Rozłączył się, schował komórkę z powrotem do kieszeni i przymykając oczy, przeczesał palcami włosy.. Odkąd zapalił światło w nocy, nie zmrużył oka. Czuł zmęczenie rozlewające się po całym ciele. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widział i wystraszył się nie na żarty. Coraz bardziej zaczynał wierzyć swojej małej siostrze, że to co widziała, to nie była sukienka wisząca na drzwiach od szafy.
Miał już tego wszystkiego dość. A może to wcale nie był duch, lecz jakiś demon z otchłani piekielnych? Czego mógł od niego chcieć?
„ Musiałem ostro nagrzeszyć w poprzednim życiu” – pomyślał, podnosząc się z siedzenia.

Kiedy autobus zatrzymał się na odpowiednim przystanku, wyszedł na chodnik.
Przeszedł na drugą stronę ulicy i nie śpiesząc się, ruszył przed siebie w stronę centrum. Minął grupkę wychodzącą z pobliskiej siłowni, skręcając na kolejne przejście dla pieszych. Zatrzymał się między ludźmi i rozglądając w znudzeniu dookoła, czekał na zielone. Nagle tuż przed nim mignęło coś małego, a zaraz potem mała dziewczynka wybiegła z piskiem na ruchliwą ulicę. Wybałuszył oczy. W tym samym momencie zza rogu wyjechał samochód ciężarowy, w którym za kierownicą mężczyzna rozmawiał przez telefon. Dziecko nie zważając na przejeżdżające samochody, pędziła dalej za toczącą się zabawką, prosto pod tira.
Davide sam nie wiedząc co w ogóle robi, rzucił się biegiem za szatynką. Kiedy był już wystarczająco blisko aby ją złapać, na jej zarumienionej twarzyczce wyskoczyła duża, jasna liczba: jeden. Starając się, aby owe zjawisko nie rozproszyło jego uwagi, chwycił dziecko w pasie, w ostatniej chwili unikając wypadku. Samochód zahamował ostro, jednak mimo to nie byłby w stanie zatrzymać się na czas. Brunet upadł z hukiem na chodnik, jedną ręką osłaniając małą przed zderzeniem z twardym podłożem. Przez jego ramie przeszła fala piekącego bólu. W tle słyszał przerażone krzyki ludzi, przeplatane z odgłosami ulicy i płaczem dziewczynki.
Powoli podniósł się z betonu, przetarł twarz wierzchem dłoni, a następnie spojrzał na nieletnią, zapłakaną samobójczynię.
- Nic ci nie jest, mała? – zapytał po chwili. Szatynka podniosła głowę, wbijając w niego swoje duże, niebieskie oczy. Pociągnęła kilkakrotnie nosem i przytaknęła nieśmiało, usiłując wstać. Wtedy zauważył, że po jedynce nie został najmniejszy ślad.
Nie spuszczając wzroku z jej zaczerwienionej twarzy, cofnął się o kilka kroków, a gdy był wystarczająco daleko, odwrócił się i bez słowa ruszył przed siebie.
Jeszcze przez jakiś czas słyszał za sobą wołanie tłumu, jednak nie zwracał na to uwagi. Chciał jak najszybciej znaleźć się w pizzerii. Cała ta sytuacja z każdym dniem robiła się coraz dziwniejsza.
- Davide, już myślałem, że jednak nie przyjdziesz – Głos Matteo przebił się przez gwar panujący w pizzerii.
- Miałem coś do zrobienia – mruknął, kierując się w stronę szatni. Pchnął ciemne drzwi i nie zwracając uwagi na to, co dzieje się dookoła niego, wszedł do środka. Otworzył jedną z szafek, wyciągnął z niej ubranie robocze, a następnie zabrał się za zdejmowanie koszulki.

Obdarta rana na ramieniu zaczynała go szczypać coraz bardziej, a po przedramieniu spływały pojedyncze krople krwi. Zmarszczył brwi, sięgając do kieszeni po paczkę chusteczek higienicznych. Wyjął jedną i staranie wytarł spływającą, szkarłatną ciecz tak, aby nie podrażnić bolącego miejsca.
- Co ci się stało? – zapytał z przejęciem brat, który nagle pojawił się w pomieszczeniu. – Biłeś się z kimś, czy jak?
- Nic się nie stało. Zamiast marnować energię na gadanie, to podałbyś mi bandaż. No chyba, że mam ci wystraszyć klientów – odpowiedział Davide, zdejmując z siebie jeansy. Matteo skrzywił się lekko i mamrocząc coś pod nosem, zniknął za rogiem, aby po chwili pojawić się z apteczką.
- Pośpiesz się, bo mamy coraz więcej ludzi – powiedział.
Brunet nie odpowiedział. Otworzył metalowe pudełko, zabierając się pośpiesznie za robienie opatrunku. Kiedy wszystko było już gotowe, zapiął koszulę i zawiązując fartuch, opuścił szatnie.