Cytat:
Napisał Dżon
opisałaś swoją wizję tej granicy
|
To wizja Dustina, a nie moja, tak gwoli ścisłości
Cytat:
Napisał muffindance
Co do XII... Na tym zdjeciu reka Tanii wydaje sie taka.. gigantyczna XDD
|
Nie zauważyłam tego wcześniej
Za pozostałe komentarze składam wyrazy mej najserdeczniejszej wdzięczności =)
Wiem, że się porządnie spóźniłam. Wynagrodzę w najbliższym czasie, mam nadzieję.
Ten odcinek to nie jest primaaprilisowy żart ;] Jeśli pierwsza część przypomni Wam lato, to uznam to za swój pisarski sukces =)
XIII
Któregoś dnia Sara postanowiła zabrać swojego gościa na całodniową wycieczkę po okolicy. Przynajmniej chciała jej pokazać te miejsca, które już dość dobrze znała. Nie była długo przecież za granicą, a rodzice i koleżanki nie byli z nią wszędzie. Do „zwiedzonych” miejsc należały między innymi mały rynek w Andrzejowicach, większość ulic, stawy położone blisko lasu i jego niewielki kawałek. Akurat na tej małej przestrzeni na szczęście dziewcząt był plac zabaw. Tam postanowiły zatrzymać się na dłużej, żeby odpocząć i pobawić się.
Chociaż Andrzejowice* położne kilkadziesiąt kilometrów od stolicy nie były wielką wioską, to jednak miały swój niepowtarzalny urok, którego mogłaby im pozazdrościć niejedna miejscowość. Tylko na rynku tak naprawdę zawsze tętniło życiem – reszta wydawała się być uśpiona, zapomniana przez świat. Wiele tu było starych, zapuszczonych domów czy wręcz ich ruin. Wewnątrz tych ruder, najczęściej pozbawionych jakiegokolwiek sprzętu czy mebli, zaczęło kwitnąć życie w postaci licznych gatunków roślin, które jednym słowem można określić jako chwasty. Zresztą nie dawały się one we znaki tylko w środku – na zewnątrz, przy drodze rosło ich kilka razy tyle, tworząc nie lada gąszcz. W niektórych miejscach były wykoszone, ale to były nieliczne wyjątki.
Domy zamieszkiwane były przede wszystkim przez starsze osoby, dlatego często były one pozostawione w nienaruszonym stanie od ponad dwudziestu lat. O ile ci starsi państwo mieli siły, to ogródki były zadbane, trawa wykoszona, w oknach wisiały śnieżnobiałe firanki a parapety zdobiły liczne, kolorowe kwiaty.
Nie wszystkie drogi były asfaltowe. W wielu miejscach można było spotkać tak zwane „kocie łby”, ale najbardziej powszechne były nieuczęszczane polne i leśne dróżki, nierzadko pozarastane trawą.
Małą Amerykankę ten widok wprawił w nie lada zachwyt. Przyzwyczajona do nienagannie przyciętych drzew, wybrukowanych chodników, głośnego, tłocznego miasta i reszty betonowego świata patrzyła na to wszystko jak największy cud stworzenia. Trudno jej było uwierzyć, że naprawdę chodzi po tych ledwo widocznych dróżkach, że drzewa rzucają tak długie cienie, że słyszy głos ptaków i cykanie koników polnych. Była jak Alicja w Krainie czarów. Za wszelką cenę chciała tu zostać, otoczona zielenią, prawdziwym błękitem nieba i kolorowymi motylami. Ten świat wydawał się być dla niej stworzony – był dobry, spokojny, radosny. Zupełnie jak ona sama. Tutaj czuła, że jest sobą. Obiecywała sobie w myślach, że jak dorośnie, zamieszka w takim miejscu jak to.
Jej domkiem byłaby stara chata z ogrodem wypełnionym po brzegi kwiatami. Wydzieli miejsce na grządki, które latem i jesienią wydadzą warzywa, z których potem przyrządzi obiady dla męża i dzieci… Będzie chodziła na wycieczki do lasu, zbierała kwiaty, by ozdobić nimi dom. A gdy dzień będzie jej zlatywał podczas błogiego lenistwa, położy się pod drzewem i będzie się zachwycać pięknem świata. Zupełnie jak wtedy, gdy spacerowała z przyjaciółką pierwszy raz będąc w Polsce.
- Jesteśmy – oznajmiła Sara.
Przed sobą zobaczyły malutki plac zabaw położony w zacienionym gaju. Były tu karuzele, piaskownica, huśtawki, ślizgawki… Miały co robić przez kilka godzin! Biegiem rzuciły się ku metalowym „zabawkom”.
***
Niestety, mimo ogromnej ilości cienia, upał dawał im się we znaki. W pewnym momencie Lily bardzo zachciało się pić. Oznajmiając wcześnie Sarze, że „zaraz wróci” udała się w stronę ławek, gdzie zostawiły swoje plecaczki z jedzeniem i piciem.
Szybko rozprawiła się z pragnieniem, jednak poganiana przez przyjaciółkę zostawiła swoją butelkę na stole.
Jak się okazało, jedna wizyta do sokopoju jej nie wystarczyła. Wśród marudzenia swojej towarzyszki, ponownie poszła zaspokoić pragnienie. Dodatkowo zajadła sobie drożdżówkę. Dopiero, gdy ostatecznie „dopijała” zauważyła, że sok jabłkowy ma jakiś dziwny smak. Zdziwiona przyjrzała się butelce. Wszystko było w porządku. Do momentu, w którym zaczęło jej się kręcić w głowie.
Siedziała tak przez chwilę, a gdy jej troszkę przeszło, wstała z zamiarem pójścia do Sary. Zrobiła zaledwie parę kroków, gdy zawroty wróciły. Ledwo trzymała się na nogach. Chciała zawołać przyjaciółkę, ale nagle ją zamroczyło i przewróciła się.
***
Sara, przerażona długa nieobecnością Lily, postanowiła ją przyprowadzić do porządku. Zdenerwowana poszła za krzaki, w stronę ławek. Gdy te były już niemal w polu jej widzenia, chciała krzyknąć, ale… tej nigdzie nie było! Przeraziło ją to trochę, bo blondynka nie była skora do chowania się gdzie popadnie. Mimo to, czując coraz większy strach, zaczęła przeszukiwać okolicę. „Lil, wyłaź, to nie jest śmieszne!” – wołała. Z czasem jej krzyki przerodziły się w łkanie. Nigdzie nie mogła jej znaleźć. Zapłakana usiadła na ławce przy stoliku, gdzie stały plecaczki. Niespodziewanie jej uwagę przykuł napój koleżanki. Przecież sok jabłkowy nie może być… niebieski!
Już wiedziała co się stało. Z nową porcją łez, jak poparzona wybiegła z lasu i gnała prosto w stronę domu.
* takiej miejscowości nie ma ;]