Odcinek 3
„Boże, ocal mnie od gnicia wśród nietzscheańskich chimer”
Sierociniec imienia świętego Wojciecha przylegał od strony północno-zachodniej do klasztoru braci kapucynów, którzy zarządzali tym przybytkiem. Pewnie wielu z Was uśmiechnie się teraz zbereźnie – „kapucyni hehe toż to jajca jak berety”. Wstydźcie się! Ja nie pomyślałem o tym ani razu. Nigdy nawet nie pomyślałbym, że ktoś tak pomyśli. Ale braciszkowie, których spotkałem skutecznie wybiliby Wam ze łbów bezeceństwa.
Przez przepastne dziury w suficie z dachu sypał się nam na głowy eternit. Ojciec Mateusz z Sandomierza zawsze śmiał się do rozpuku (a miał spory rozpuk), gdy na kolanach zamiataliśmy rakotwórczy azbest. „Będziesz chłopcze miał prostatę jak dzwon Zygmunta” – powtarzał.
Żeby nam się nie nudziło siedemnaście godzin dziennie harowaliśmy w pralni jak juczne woły. Najbardziej nie lubiłem prać czerwonych stringów ojca Barabasza. Tych z napisem NAUGHTY. Czy te gacie mogły kłamać? Chyba nie.
Ksiądz Mateusz na codziennych roratach zawsze robił zlewę z Ojca Świętego. Nie uznawał dogmatu o nieomylności papieża, walił ekumenizm, tolerancję religijną i Sobór Watykański II. Zresztą z pierwszym też miał na pieńku. Msze odprawiał po łacinie i czynnie organizował krucjatę dziecięcą. Mówiąc prościej - był sedewakantystą. Czy jakoś tak. Jak Mel Gibson w każdym razie. Jednym słowem – miał coś z garem.
Ojciec Barabasz wiedział jak sprowadzić nas na drogę cnoty. Pewnego dnia podejrzałem jak zamyka mojego najlepszego kumpla w lodówce. Wszystko przez to, że chłopiec ukradł mu mandarynkę. Serio. No dobra – narobił mu też na biurko, zbeszcześcił hostię a wino mszalne wylał do sedesu. A to urwis!
Wielu imputuje mi szczególną predylekcję do używania trudnych słów. Ale to nieprawda, choć wiem czemu tak robię. Zajęcia szkolne prowadził gruby ojciec Ezechiel. Miał dość skostniałe metody nauczania. Kazał nam uczyć się na pamięć słowników i encyklopedyj wszelakich. Kiedy mój kumpel z ławki, Józio, pomylił dwa słowa we fragmencie Lamentu Świętokrzyskiego, tłuścioch sprał go po mordzie jak burą ****.
O wszystkich tych niegodziwościach pisałem w moim pamiętniczku z kluczem francuskim na okładce. Chowałem go w majciochach, dlatego też ojciec Barabasz znalazł go bez problemu. Nie był zachwycony tym co przeczytał. Wiedział, że gdyby kuria dowiedziała się o wszystkim, czekałaby go sroga kara – przeniesienie do innej parafii.
Musiał mnie ukarać. Kazał mi schylić się i włożyć głowę do drewnianego pudła, by rezonans zagłuszył moje krzyki. Już podnosił rękę, żeby dać mi klapsa ...
... kiedy się zniechęcił i tylko mnie pomolestował. Ach, to były czasy!
Pewnej wiosny w sierocińcu wybuchła epidemia dżumy. Z każdym dniem zdechłych szczurów na korytarzach było jakby więcej. Ojciec Ezechiel twierdził, że to Żydzi zatruli studnię. Pojawił się pomysł, by wezwać lekarzy, ale ojcowie kapucyni trzeźwo zauważyli, że medycy niechybnie pytać będą skąd na ciałach chłopców ślady fizycznej przemocy. Ksiądz Barabasz udał się po radę do naszej klasztornej biblioteki, gdzie w starych manuskryptach odnalazł wzmiankę o puszczaniu krwi. Eureka! – krzyknął uradowany. Jeszcze tego samego popołudnia zakonnicy nacięli nam naczynia włosowate i radosnym strumieniem popłynęła bordowa rzeka osocza. Korzystając z zamieszania wymknąłem się do sadu. Dotarłem do nieznanego mi wcześniej zakątka. W gorącym powietrzu unosiły się różnobarwne motyle. W oddali lazurowe fale obmywały skalisty brzeg w rytm księżycowej sonaty. Między krzewami dzikiej róży rosło przecudnej urody kwiecie o nieznanych mi nazwach i odurzającej woni a pod drzewem ktoś się zesrał. Śmierdziało jak z cebra. Kontemplację tego osobliwego aromatu zakłóciły mi kroki. To księża odnaleźli mnie bezbłędnie, gdyż, jak się okazało, zostawiłem za sobą krwawą strugę.
Kiedyś nie trzeba było medialnych kampanii, by Polska czytała dzieciom. Na przykład ojciec Mateusz zawsze przed snem czytał nam ciekawe bajki o Żydach chłepczących krew niemowląt i różne takie fajne historie. Żydzi byli konikiem księdza Mateusza. Często powtarzał nam, że Holocaustu nie było i nawet podawał daty, w których go nie było.
Tej nocy po skończonej lekturze zakonnik wstał, zgasił światło i wychodząc przypomniał:
- Pamiętajcie, jak któryś zleje się w łóżko to przez tydzień będzie leżał w szczynach. No dzieci, Bóg z wami.
Kiedy za siwym kapucynem zamknęły się drzwi a obolałe ciała nie pozwalały nam utonąć w objęciach Morfeusza czyli zasnąć, Frycek – chłopczyk z łóżka obok szepnął konspiracyjnym tonem:
- Bóg z nami? Czy Bóg pozwoliłby na nasze męczeństwo? Czyż to nie Boga właśnie reprezentują te wilki w sutannach tłamszący godność i naznaczający bolesnym znamieniem dzieciństwo sierot, które społeczeństwo oddało im pod opiekę?
- Ależ Fryderyku, przestań. To co mówisz napełnia me serce trwogą! – odparłem zduszonym głosem.
- Jednak czy nie jest tak Wojtku? Czy dostrzegasz wokół nas przebłyski Bożej egzystencji? To raczej ślady czarcich racic.
- Nie chcę tego słuchać, przyjacielu. Istnienie wolności implikuje obecność zła. Musimy wierzyć a wtedy Bóg nas poprowadzi. Bez niego błąkamy się po omacku....
- Bóg?! Bóg?! – gwałtownie przerwał mi Frycek – Nadal wierzysz w Boga? Powiem ci jedno, Wojtku: BÓG UMARŁ !!!
Z zaskoczenia mało się nie zesrałem!