Wstałam siedemnaście minut po ósmej. Wykrochmalone prześcieradło zatrzeszczało mi pod plecami, gdy wstawałam z łóżka lewą nogą. Będę mieć pecha hihi. Lekko strzykało mnie w krzyżu. Usłyszałam moją ulubioną piosenkę „Kalifornia Gerls” Katy Perry w komórce. To Dżejsika zadzwoniła, żebyśmy wyrwały się na zakupy. Ale z nas psiapsióły. Wzięłam prysznic, umyłam zęby, przebrałam się, nałożyłam makijaż, poprawiłam kosmyk włosów i zjadłam omlet. Na śniadanie. Pyszny omlet. Popiłam go odtłuszczonym kefirem. Potem z Dżejsiką poszłyśmy do sklepu. Kupiłyśmy kilo gwoździ i tampony. Potem.....
HEJ! Co to za kał?! To jest fotostory?!! Pfffffffff... To jest prawdziwe fotostory:
Odcinek 4
„Dogonić marzenia”
Luty. Złota polska jesień. Tego ranka obudziłem się zdziwiony. Czułem się jakby ktoś narobił mi w kieszeń. To nie mógł być zwyczajny dzień. Przeważnie bowiem z łóżka zwlekały palące uderzenia rózgi ojca Ezechiela, który lubował się w biciu wychowanków po piętach. Pewnie to dlatego, że sam był pozbawiony pięt. Tym razem w sierocińcu panowała głucha cisza. Żadnych odgłosów musztry, żadnego dziecięcego szlochu. Po chwili drzwi cicho zaskrzypiały i do naszej sypialni wsunął się ostrożnie młody kapucyn Barabasz, by oznajmić, że ojciec Mateusz oczekuje w kancelarii mnie, Frycka i Józia, który cierpiał na bolesne wododupie.
W pokoju opata Mateusza czekało na nas dwóch panów wyglądających dość, ekhm, osobliwie.
- To gliny! – szepnął Frycek. – Pewnie chodzi o tę suchą bułkę cośmy ją ukradli ze zsypu. Olaboga krucho z nami będzie, oj krucho. Boże jeśli naprawdę istniejesz pomóż nam.
Posadzono nas na trzech krzesłach.
Mężczyźni najpewniej przybyli z dalekiego lądu – mówili nieznanym językiem po niemiecku. Całe szczęście, moja świętej pamięci mamusia, często modliła się przy mnie w języku Hitlera, Goebbelsa, Klose i Podolskiego. Rozumiałem każde słowo. Wiedziałem, że chodzi o adopcję. Chcieli wybrać tylko jednego z nas i wywieźć do wschodniego Berlina. Mlaskali, cmokali z niezadowoleniem.
- Ten ma szerokie biodra, będzie dobrze dzieci rodzić – zaśmiał się facet w kaszmirowym sweterku.
- Heh, akurat do tego nie będzie nam potrzebny. – mruknął porozumiewawczo drugi.
- Spójrz jaki ten blondynek jest śliczniusi.
- No tak, ale on ma wododupie.
Ksiądz biegał od jednego krzesła do drugiego powtarzając: „Towar prima sort. Prawie nieruszany.”
Mężczyźni podeszli bliżej, zaczęli nas podszczypywać i oglądać zęby. Ten w koszuli schylił się w kierunku Frycka, a wtedy chłopiec wypluł mu w twarz skrzep zaschniętej krwi i zza zaciśniętych zębów wycedził: „Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz ni dzieci nam germanił”.
Przyznam, że bardzo mnie ta sytuacja ucieszyła – wiadomo, że Frycek tym samym pogrzebał szansę na adopcję. Na placu boju zostałem ja i Józio. Ale on miał wododupie. Wzburzony Niemiec nerwowo wycierał twarz , podczas gdy jego kompan wykłócał się z kapłanem o zniżkę dla stałych klientów.
Co tu będę leciał w kulki – kaszmirowy sweterek był mną wprost zachwycony.
Gdy uzgadniał ostateczną cenę z opatem Mateuszem szepnął mu wprost do kosmatego ucha:
- Może ksiądz wpadać do nas w każdej chwili, księże dobrodzieju.
Fryderyk nie dawał za wygraną. Niepostrzeżenie podszedł do Niemca w koszuli, wysmarkał się w ową koszulę i powiedział:
- Du bist schwul.
Dziwne. Akurat tego słowa nie znałem.
Cały uradowany odwróciłem się tyłem do moich wybawicieli i, by przypieczętować klęskę Józia, potrząsnąłem pośladkami i odparłem płynną niemiecczyzną:
- Schau mal, ich habe keine Wasserdupen. – co znaczy „popatrzcie, nie jestem w posiadaniu wododupia“.
I na drugą nóżkę!
Kiedy wychodziliśmy żegnał nas tubalny śmiech ojca Mateusza.
- Buehehehe – gdyby nie sutanna, pomyślałbym, że to głos samego Belzebuba dobiegający z jądra piekielnej czeluści wśród pojękiwań potępionych.
Zastanawiałem się tylko, który z panów będzie moim tatą. Adopcja to poważna decyzja – zapewne mój przyszły ojciec potrzebował porady i wsparcia. Dlaczego jednak nie przyszedł z żoną, tylko z kolegą? Rozmyślania przerwały mi zmysłowe pomruki dochodzące zza moich pleców. Odwróciłem się i jedynym co przyszło mi do głowy było:
- Oh shit ...