Temat: Alice Waters
View Single Post
stare 10.06.2012, 23:39   #61
Caesum
Administrator
 
Avatar Caesum
 
Zarejestrowany: 26.05.2005
Skąd: Warszawa
Wiek: 29
Płeć: Mężczyzna
Postów: 1,472
Reputacja: 73
Domyślnie Odp: Alice Waters


Alice stała na środku prezbiterium, z kamiennym wyrazem twarzy patrząc na stojącą w tłumie postać. Caroline Williams niedbale strzepnęła pyłek z ramienia, po czym powiedziała:
- Poznaliśmy się w Nowym Orleanie, gdzie Isador przez jakiś czas mieszkał podczas swojego pobytu w Ameryce. Ja pracowałam, zarabiając na obrazach, a Isador bawił się w bukmachera, chociaż dzięki rodzinnemu majątkowi i zakładom włókienniczym mógł spokojnie nie pracować. Trzy lata temu Isador wstąpił do mojego studia. Kilka dni później zaprosił mnie na kolację do Antoine's Restaurant. Powiedział wtedy, że to miłość od pierwszego wejrzenia, a ja mu uwierzyłam, bo czułam to samo, a przynajmniej tak myślałam. Pobraliśmy się, ale jemu to najwyraźniej nie wystarczało. Już po roku dowiedziałam się, że ma kochankę. Pokłóciliśmy się i Isador wrócił do Brytanii. Wtedy też wszystkie obowiązki Isadora spadły na mnie. W końcu i ja musiałam przenieść się do Brytanii. Tam też dowiedziałam się o nowej kochance Isadora, Alice.
Caroline wciągnęła powietrze, a w jej następnych słowach czuć było, że z trudem utrzymuje spokój.
- Isador Williams wykorzystuje kobiety, a potem je zostawia. Tak jak to zrobił ze mną, swoją żoną.
Gdy skończyła, w kościele zapadła cisza. Alice pokręciła głową i spojrzała na Isadora.
- Ona kłamie, prawda? – zapytała. – powiedz, że kłamie.
Isador spuścił wzrok; w oczach Alice zalśniły łzy.
- Jak mogłeś? – spytała, po czym wybiegła z kościoła. Łzy spływały jej po policzkach. Czuła, że głowa zaraz jej eksploduje. Wszystkie myśli skupione były na jednym zdaniu:
Gdzie ten cholerny pistolet?

------------------------------------------------------------------

No dobrze, a więc kolejny odcinek! To już siódmy i myślę, że chyba będzie to jedyny tak długi. Mam wrażenie, że ostatnio trochę przesadzam z ilością tekstu. Fotostory powinno być spore, ale z umiarem, w końcu ludzie nie mają aż tyle czasu, by czytać jakieś długie teksty. W ogóle chyba wyszedłem z wprawy, bo zrobiłem masę błędów i zdania są często dziwnie zbudowane. Tak czy inaczej zapraszam na kolejny odcinek. Simy - oczywiście robota Mefisto.

------------------------------------------------------------------


Odcinek 7


- Moja matka powiedziała mi kiedyś, że uciekła z własnego ślubu – powiedziała jedna z pokojówek. Miała ciemną skórę, zielone oczy oraz brązowe włosy, schowane pod czepkiem. Siedziała przy stole w kącie obszernej kuchni, wypełnionej białymi szafkami z ciemnymi blatami.
- Nie wierzę! – odpowiedziała inna, bledsza, z piegami na twarzy i rudymi włosami.
- Naprawdę, podobno przy samym ołtarzu zmieniła zdanie.
- To okropne! Biedny człowiek, wiesz może kim był?
- To wcale nie było tak – żachnęła się sędziwa kucharka, która słuchała wszystkiego, piekąc coś w jednej z dwóch ag. Także i jej siwe włosy schowane były pod czepkiem. Nosiła przybrudzony fartuch, a jej puszysta figura wskazywała na słabość do jedzenia. Miała żywe, zielone oczy, a na jej pomarszczonej twarzy często gościł ciepły uśmiech.
- To jak było? – zapytała pierwsza.
- Ona wcale nie zmieniła zdania. Ten mężczyzna to był kawał drania. Miał żonę i kochankę, a potem się do niej dobrał.
- Jak on mógł! – na piegowatej twarzy drugiej dziewczyny pojawiły się wzburzone rumieńce.
- Mężczyźni, ot co. Nic tylko kłopoty z nimi – odpowiedziała kucharka – nasza pani też ma z nimi kłopoty.
- Ja bym raczej powiedziała, że to ona im robi kłopoty – brązowooka pokojówka uśmiechnęła się figlarnie.
- Lily! – kucharka odwróciła się – nigdy nie mów źle o swojej pracodawczyni! Za dużo sobie pozwalasz.
- Przepraszam – powiedziała Lily – ja po prostu mówiłam prawdę.
- Prawda to nie jest coś, o czym należy rozpowiadać, moja droga.


Gdy skończyła mówić, do kuchni weszła kobieta w średnim wieku. Miała długie, kruczoczarne włosy upięte w kok i czarną suknię ozdobioną srebrnym medalionem. Na jej bladej twarzy widniały ledwo dostrzegalne zmarszczki wokół dużych, ciemnych oczu.
- Co tu się dzieje? Lily, Maggie, wracajcie do pracy – powiedziała ostrym tonem, a pokojówki podskoczyły na krzesłach i natychmiast wstały.
- Tak jest, pani Waters – powiedziały, po czym zniknęły za drzwiami. Alice Waters pokręciła głową z dezaprobatą.
- Był dzisiaj listonosz z rachunkami. Między nimi był także list do pani – powiedziała kucharka.
- List? Od kogo?
- Nie patrzyłam, w końcu nie wypada patrzeć na czyjeś listy – odpowiedziała, lekko oburzona – dziewczyny chciały sprawdzić, ale je zrugałam. Położyłam go na stole.
- Dziękuję, Gladys. Co tam pieczesz? Za wcześnie jeszcze na obiad, jest dopiero trzecia.
- Zostało trochę owoców z ostatniego balu, więc pomyślałam, że można by zrobić ciasto. Szkoda by było, gdyby się zmarnowały. A tak to przynajmniej mamy coś na kolację.
- Dobry pomysł. Dobrego ciasta nigdy za wiele.
Gladys uśmiechnęła się i z jeszcze większym zapałem wróciła do roboty. W tym samym momencie rozległ się dźwięk, którego źródłem był jeden z kilkunastu różnych dzwoneczków na ścianie.
- To z biblioteki – powiedziała Gladys, nawet się nie odwracając.
- Tak więc nie będę ci przeszkadzać. Pójdę zobaczyć, czego chce.
Schowała listy do kieszeni, pożegnała się i poszła w stronę biblioteki.
Biblioteka była pokaźnym pomieszczeniem utrzymanym w stylu Art Deco. Na drewnianej podłodze rozłożony był czarnobiały dywan, na którym stały dwa fotele i stoliczek z lampką. Naprzeciwko nich umieszczono szeroką kanapę, odsuniętą od półek z książkami, zajmującymi całą ścianę. Z drugiej strony pokoju stała kozetka, używana do czytania na leżąco. Pod oknami były dwie kanapy, a na jednej z nich leżały jedna na drugiej jakieś dwa ciała, których górne części były zmyślnie ukryte za parawanem. Alice podeszła do nich, utrzymując jednak odpowiednią odległość, po czym chrząknęła i spytała:


- Pani wzywała?
Szamotanina ustała i po chwili jedno z ciał podniosło się, ukazując znaną jej postać Armanda Chevalier, bruneta pochodzenia francuskiego. Armand uśmiechnął się, a następnie wstał i wyszedł z biblioteki, zatrzymując się tylko przy Alice i puszczając jej oko. Alice poczuła dreszcz przebiegający po skórze.
- To ty, Alice? – Spytała kobieta za parawanem, walcząc ze stanikiem.
- Tak, proszę pani.
- Wezwałam cię, ponieważ ja i Armand wychodzimy dziś zjeść na mieście, tak więc pojawimy się dopiero na kolację.
- Rozumiem. Przekażę kucharce, by nie robiła obiadu.
- Dokładnie. Poza tym kiedy byłam w łazience zauważyłam, że moje kosmetyki zostały przestawione.
- To prawdopodobnie Maggie, ta nowa sprzątaczka. Zostanie ukarana.
- Och nie, nie musisz jej karać – powiedziała pospiesznie – po prostu powiedz jej, żeby następnym razem uważała.
- Tak też zrobię, proszę pani.
- Są jakieś listy?
- Niedawno przyszły, jednakże są to tylko rachunki.
Kobieta przez chwilę milczała, poprawiając fryzurę.
- Dobrze – odpowiedziała w końcu – wiesz co z nimi zrobić.
- Tak, proszę pani.
- Jest jeszcze jedna sprawa.
- Tak?
- Ja i Armand mamy zamiar urządzić za miesiąc bal. Zaprosiliśmy wiele ważnych osób.
- Rozumiem. Zajmę się przygotowaniem menu.
- Jesteś prawdziwym skarbem, Alice.
Alice uśmiechnęła się sztywno.
- Czy czegoś jeszcze potrzeba, proszę pani?
- To już wszystko, możesz odejść.
- Tak jest, proszę pani.
Alice odwróciła się i podeszła do drzwi.
- Jeszcze coś, Alice.
- Tak? – zatrzymała się i odwróciła.


Zza parawanu wyszła Christine Tuckfield, poprawiając niebieską sukienkę. Jej twarz, choć wciąż urzekająca, pokryta była drobnymi zmarszczkami. Pod niebieskimi oczami można było dostrzec skutki nieprzespanych nocy. Uśmiechnęła się.
- Nikogo nie ma, a jesteśmy przyjaciółkami. Nie musisz do mnie mówić per „pani”.
- To byłby dla mnie zbytni zaszczyt. Jeśli pani pozwoli, wolałabym trzymać się zasad. Służba powinna znać swoje miejsce.
- No tak. Rób jak uważasz.
- Dziękuję, proszę pani – Alice lekko się ukłoniła, po czym ujęła klamkę.
- Wybacz mi Alice, ale prawdopodobnie wiesz, że nie będziesz mogła uczestniczyć w balu jako gość.
Alice poczuła, jak coś się w niej gotuje. Jeszcze chwila, a ty nie będziesz mogła uczestniczyć w jakimkolwiek balu.
- Sama wiesz, że chętnie bym cię zaprosiła, ale tak po prostu nie wypada. Służba jest po to, by służyć. Gdyby tak nie było, ludzie by mnie wyśmiali.
Alice wciągnęła powietrze, po czym odwróciła się.
- To zrozumiałe. Czy jeszcze czegoś pani potrzebuje? – wycedziła, uśmiechając się nieszczerze.
- To już wszystko. Dziękuję, możesz odejść.
Alice wyszła z biblioteki i ledwo powstrzymała się przed trzaśnięciem drzwiami. Oparła się o nie i westchnęła głośno.
”Służba jest po to, by służyć”. Co za wredna jędza! Wyraźnie moja pozycja sprawia jej wyjątkową przyjemność. Jak ona śmie tak się do mnie odzywać? Jeszcze kilka lat temu to ja mogłam ją zatrudnić jako gospodyni, a teraz ona się puszy jakby była królową Elżbietą! Pokręciła głową. Muszę się w końcu przyzwyczaić, przecież to nie mój pierwszy dzień. Za kilka miesięcy będzie już rok tysiąc dziewięćset czterdziesty, a ja wciąż się zachowuję, jakbym żyła w latach dwudziestych.
Postała jeszcze chwilę i poszła dębowymi schodami do kuchni, przy okazji wyładowując złość na nic niespodziewającej się pokojówce.


- I czego chciała? – spytała Gladys, gdy Alice weszła do kuchni. Uśmiechnęła się jak zawsze.
- Powiedziała, że dzisiaj nie będzie na obiedzie. Wrócą dopiero na kolację.
- Szkoda – zasmuciła się – chciałam upiec ulubione ciasto pani Tuckfield.
- Możesz zawsze zrobić do kolacji.
- Prawda, ale co, jeśli nie będzie miała ochoty na słodycze? Wtedy ciasto się zmarnuje.
- Nie, ponieważ my je zjemy – Alice uśmiechnęła się znacząco. Gladys roześmiała się.
- A więc o to chodzi! Wyraźnie lubi pani słodycze!
- Mam do nich słabość, to prawda. Ostatnio nie mam czasu na przyjemności.
- Będzie miała pani spokój, jak już nasi państwo pójdą sobie. Poza tym zawsze może się pani gdzieś schować i wymyślić później jakąś wymówkę.
- Ależ moja droga, tak nie wypada!
- Wypada, wypada. Pod warunkiem, że się nie zostanie przyłapanym.
Alice zamyśliła się.
- Może masz i rację. Tym bardziej, że poza rachunkami i menu i tak nie mam nic do roboty.
- Menu? – zdziwiła się Gladys, stawiając świeżo upieczone ciasto na stole. Postawiła czajnik na palniku, a następnie wyciągnęła dwa talerze i zajęła się krojeniem swojego wypieku.
- Pani Tuckfield znowu chce urządzić przyjęcie. Czasem mam wrażenie, że ma za dużo pieniędzy.
- To prawda. Proszę – postawiła przed Alice talerz z kawałkiem ciasta. Nalała herbaty do dwóch filiżanek.
- Osobiście uważam, że skoro ma tyle pieniędzy, to powinna z nich zrobić pożytek. Na przykład dać na kościół albo nie wiem, domy dziecka.
- Albo swojej służbie, która umiera z głodu – dodała Gladys, wpychając ciasto do ust.
- Prawdopodobnie nigdy tego nie zrobi. Nawet o tym nie pomyśli.
- Taka już jej natura – kucharka oblizała ze smakiem palce – nie myśli o rzeczach nieprzyjemnych.
- Cóż, a kto myśli - Poza mną. Pomyślała, grzebiąc w talerzu widelcem. Zignorowała dzwonek do drzwi kuchennych.
- Ja otworzę – powiedziała Gladys, a po chwili wróciła wraz z Hyacinth Parker.


- Hyacinth! – wykrzyknęła Alice, wstając z krzesła – skąd się tu wzięłaś?
- Bardzo miłe powitanie! Najwyraźniej nic się nie zmieniłaś – odrzekła Hyacinth zasępiając się.
- Och, nie to miałam na myśli – poprawiła się szybko – po prostu zdziwiło mnie ta niespodziewana wizyta. Chodź, siadaj.
- Jemy właśnie ciasto, poczęstuje się pani? – zaproponowała Gladys i nie czekając na odpowiedź, nałożyła spory kawałek na talerz.
- A więc, co cię tu sprowadza? – spytała Alice, nalewając herbatę do trzeciej filiżanki.
- Praca, oczywiście – powiedziała, siadając przy stole.
- Praca? – zdziwiła się Alice – jak to? Wyrzuciła cię? Dlaczego?
- Powiedziała, że nadchodzą ciężkie czasy i musi przestać żyć w luksusie. Co za jędza – syknęła Hyacinth, gryząc ciasto ze złością.
- Tak ci powiedziała? Bezczelna.
- Tak naprawdę pewnie chciała mnie wyrzucić, by na moje miejsce zatrudnić swoją koleżankę. W końcu nie często wyrzuca się gospodynie, które pracowały już kilkanaście lat.
- A więc to o to chodziło.
- Odrażające – dodała Gladys, robiąc minę wyrażającą oburzenie.
- Tak, dlatego tu jestem. Nie mam pracy, a podobno potrzebujecie opiekunki.
- To prawda, nasza ostatnia musiała wyjechać, a dziewczyny nie można zostawić samej.
- Jaka jest?
- Mała, zarozumiała jędza. Myśli tylko o sobie, jest złośliwa i niezbyt inteligentna – powiedziała Alice, po czym dodała zgryźliwie – zupełnie jak mamusia.
- Cóż, za młodu ty też taka byłaś. Mogę wykorzenić z niej te maniery
- Tak naprawdę to wystarczy, żeby dziewczyna nie błąkała się wokół Christine. Złości ją.
- Biedne dziecko. Rozumiem, że Christine niezbyt ją lubi?
- Niestety. Pewnie dlatego jest taka a nie inna. Próbuje pokazać, że istnieje.
- Z taką będzie trudno, ale mogę ją czymś zająć.
- Wierzę w twoje możliwości. Możesz zacząć kiedy chcesz.
- Muszę wrócić jeszcze po swoje rzeczy. Chciałabym najpierw zobaczyć tę dziewczynę. Jak się nazywa?
- Rachel. Rachel Tuckfield.
- Ładne imię – powiedziała Hyacinth, zamyślając się – zaprowadź mnie do niej.
- O tej porze przeważnie bawi się w parku – pomyślała na głos Alice, a następnie wstała i ruszyła w stronę drzwi wyjściowych. Hyacinth ruszyła jej śladem - to chwila drogi, może najpierw wolałabyś się zdrzemnąć?
- O mnie się nie martw. Poza tym spałam w pociągu.
Szły ścieżką przez zielony, wypełniony dębami park, w którym od czasu do czasu ukazywały się malownicze ruiny neogotyckie. Kilka razy przeszły pod zniszczonymi łukami, zanim znalazły się na rozległej polanie z jeziorem, z którego mętnych, zielonych głębin wyrastały lilie i trzcina wodna. W oddali wznosiło się mauzoleum wzorowane na architekturze starożytnego Rzymu. Pokryte bluszczem schody prowadziły do drewnianych wrót, zamkniętych wraz ze śmiercią rodziców ciotki Alice. Trochę dalej mała dziewczynka bujała się na huśtawce, zawieszonej na potężnym konarze starego drzewa. W jego cieniu skryła się pokojówka Maggie, czytająca książkę i co jakiś czas spoglądająca na dziecko. Pospiesznie wstała, gdy zobaczyła zbliżającą się Alice i Hyacinth. Dygnęła.
- Spokojnie, siadaj. My nie do ciebie – powiedziała Alice, po czym zwróciła się do Rachel, spoglądającą to na nią, to na Hyacinth zaciekawionym, choć nieufnym spojrzeniem – witaj Rachel. To Hyacinth Parker, będzie twoją nianią.
- Cześć, Rachel – powiedziała Hyacinth, uśmiechając się.


Rachel Tuckfield była żywą dziewczyną o długich, blond włosach. W przeciwieństwie do matki, Rachel stawiała dzielny opór promieniom słonecznym, zaskakując widokiem bladej niczym kość słoniowa twarzy, z której patrzyły duże, okrągłe oczy koloru nieba. Miała na sobie granatową, koronkową sukienkę i buciki ubrudzone błotem. Z pozoru uroczą całość psuły skrzywione usta, wyrażające czystą złośliwość. Zupełnie jak Christine, pomyślała Alice.
- Nie jest za stara dla mnie? – spytała Rachel.
- Będzie się tobą opiekować, nie bawić – powiedziała Alice, wznosząc oczy ku niebu.
- Stara? – Hyacinth wyraźnie to dotknęło – moja droga, będziesz miała długie, wypełnione wrażeniami dzieciństwo.
Obeszła Rachel i położyła jej ręce na ramionach, wbijając w nie paznokcie.
- Nie martw się Alice, Rachel będzie w dobrych rękach – uśmiechnęła się znacząco. Alice była zachwycona.
- Znakomicie! Cieszę się, że mam już ten problem z głowy. Z własnego doświadczenia wiem, że potrafisz się zająć dziećmi - i to jak. Złośliwe iskierki zalśniły w jej oczach.
- A ja to nie mam nic do powiedzenia? – spytała Rachel z wyrzutem.
- Masz, ale prawdopodobnie nic to nie zmieni. Możesz za to wrócić do domu, bo niedługo będzie obiad.
- Chcę zjeść tutaj – powiedziała Rachel rozkazującym tonem.
- Co to to nie. Jest wiatr, są chmury. Jeżeli już, to najwyżej na werandzie.
- Ale…
- Żadnych ale.
- Powiem mamie!
- Twoja matka ma ważniejsze rzeczy do roboty. Jeśli masz jakieś zastrzeżenia, Hyacinth chętnie ich posłucha.
- O tak – powiedziała ochoczo Hyacinth – w końcu jestem twoją opiekunką.
- Ale pewnie i tak tylko cię zgani – dodała Alice z satysfakcją w oczach.
- To bezczelne, po prostu bezczelne… Mama się o wszystkim dowie… - Rachel strzęsła się ze złości.
- No dobrze, Hyacinth – zaczęła Alice, zupełnie ignorując Rachel – skusisz się na kolejny kawałek ciasta?
- Och, nie powinnam was objadać – zaśmiała się.
- Jestem całkiem pewna, że Gladys się ucieszy z twojego towarzystwa. Chodźmy, nie opieraj się.
- No dobrze, skoro tak, to pójdę.
I ruszyły w stronę dworu, zostawiając pokojówkę na pastwie Rachel, kręcącej się po łące jak rozszalałe zwierzę.


- Czy postąpiłyśmy słusznie? – spytała po chwili Hyacinth, gdy już rozsiadły się w kuchni i poczęstowały ciastem. Gladys gdzieś zniknęła.
- Spokojnie. Ta mała musi zostać utemperowana. Matka pozwala jej na wszystko, byle tylko zostawiła ją w spokoju.
- A właśnie. Alice, jak to się stało? Myślałam, że Christine nie lubi stałych związków.
- Bo nie lubi. To ta mała ją do tego zmusiła.
- Jak to?
- To bardzo proste. Po prostu Christine jak zwykle bawiła się uczuciami innych, tylko tym razem jej to nie wyszło.
- Ach, rozumiem. Nie użyli prezerwatywy?
- Najwyraźniej nie, albo ktoś się bawił dziurkaczem.
- Biedne dziecko – Hyacinth westchnęła – pewnie Christine nie może jej tego przebaczyć. A kto jest ojcem?
- Armand Chevalier. Muszą być już od dawna, ponieważ widziałam ich razem na przyjęciu u Isadora kilka lat temu.
Przez chwilę jadły w ciszy.
- A co z Isadorem? – spytała w końcu Hyacinth – masz z nim jakiś kontakt?
- Nie.
- Na pewno? – spytała znowu, obrzucając Alice przenikliwym spojrzeniem.
- Oczywiście. Nie widziałam go od dawna. Poza tym nie mam z nim już nic wspólnego.
- Rozumiem – powiedziała lakonicznie. Alice westchnęła.
- To już koniec, naprawdę – Alice uśmiechnęła się – co było, minęło.
Wcale nie. Boże, Hyacinth, jak bardzo chciałabym się wyżalić, pomyślała. Ale nie mogę. Jestem już dorosłą kobietą, a nie rozkapryszonym bachorem jak Rachel. Sama sobie poradzę ze swoimi problemami, nie musisz mi pomagać.
- Skoro tak mówisz – skwitowała Hyacinth, machnąwszy lekceważąco ręką – wierzę ci na słowo.
Wstała i poprawiła ubranie.
- No, na mnie już czas. Cieszę się, że mogę tu pracować. Przyjadę tu jak załatwię już wszystko u siebie. Nie powinno to trwać dłużej niż tydzień.
- Rozumiem, odprowadzić cię na stację?
- Nie, dziękuję. Masz dużo pracy, a ja jeszcze mam zamiar wstąpić do kościoła.
- No dobrze, w takim razie do zobaczenia. Miło było cię gościć.
- Do następnego razu. I nie przepracowuj się. Przynajmniej do czasu, aż się tu zadomowię.
Przytuliły się po przyjacielsku, po czym Hyacinth wyszła z kuchni. Alice wzięła brudne naczynia i wstawiła do zlewu. Odkręciła kran i już miała się zabrać do zmywania, gdy w tym samym momencie Gladys weszła do kuchni.
- Ależ nie, niech się pani tym nie trudzi! Pomywaczka zaraz się tu zjawi, ona się tym zajmie.
- No dobrze. Jak pojawi się któraś z dziewczyn to powiedz, że Rachel chce zjeść obiad na werandzie. Jak obiad będzie już gotowy proszę mi go zanieść do pokoju.
- Tak też zrobię, niech się pani nie martwi.


Alice przeszła do swego prywatnego saloniku. Było to średnich rozmiarów pomieszczenie utrzymane w stylu wiktoriańskim. Przed kominkiem stał fotel oraz kanapa, a za nią dębowe biurko z szufladkami. Pod oknem stała komoda, obok niej zaś etażerka wypełniona drobnymi przedmiotami. Przy drzwiach do sypialni stał kredens, przed którym znajdował się okrągły stół i dwa krzesła, miejsce, w którym Alice jadała obiady. W pomieszczeniu był również gramofon, na którym Alice często słuchała jazzowej muzyki. Część mebli została zniesiona ze strychu specjalnie dla Alice, z pozoru by umilić jej życie. Alice jednak wiedziała, że Christine chciała w ten sposób dać jej namiastkę dawnego luksusu, tak, by ciągle wspominała czasy, kiedy była panią tego domu. I udało jej się. Alice usiadła przy biurku i wyjęła listy z kieszeni. Wysunęła małą szufladkę i wyciągnęła z niej resztę poczty, jaką dostała w ciągu ostatnich kilku tygodni. No cóż, to będzie długa, nudna robota.
Rachunki, prośby o zwrot pieniędzy, szantaże. Mój Boże, jest tego więcej niż ostatnio, pomyślała, jeśli Christine czegoś z tym nie zrobi, to w końcu ktoś osobiście się nią zajmie. Alice co chwila oburzała się wielkością ceny, bądź bezczelnością rzeźnika. W końcu skończyła ostatni list i odetchnęła z ulgą. Nareszcie. Usłyszała pukanie.
- Proszę – powiedziała. Do salonu weszła pokojówka, niosąc na tacy obiad. Postawiła go na stole, wymruczała coś, po czym dygnęła i wyszła pospiesznie. Alice podniosła się z krzesła i usiadła przy stole. Tego dnia podano jej Filet Mignon. Skosztowała polędwicy, wyborne, Gladys zna się na swojej pracy. Rozkoszowała się pieczarkami, młodymi ziemniakami i sałatką z pomidorów koktajlowych. Napiła się czarnej herbaty. Po daniu głównym zjadła ciasto kremowe, jedno ze specjalności kucharki.
A właśnie, jest jeszcze do mnie list, pomyślała po skończeniu uczty. Kto też mógł do mnie napisać? Podeszła do biurka i wzięła ostatni, nieotwarty jeszcze list. Wzięła nóż do papieru i rozerwała kopertę. Przeczytała pierwsze słowa i poczuła, jak serce zaczyna jej mocniej bić.

„Moja najdroższa Alice,

Wiem, że wciąż nosisz do mnie urazę, dlatego też ten list będzie już ostatnim. Chciałbym Cię zaprosić na kolację w restauracji Claridge’s dwudziestego pierwszego sierpnia o godzinie siódmej. Poślę po Ciebie szofera. Błagam Cię, jeśli jeszcze coś do mnie czujesz, odpowiedz.

Twój na zawsze oddany,
Isador Williams

P.S. – wybacz.”


------------------------------------------------------------------

Jeszcze jedna sprawa. Jak zauważyliście, znowu zmieniłem kolorystykę obrazków. Zastanawia mnie, która wam się najbardziej podoba - z odcinków 1-4, 5-6 czy z siódmego?

------------------------------------------------------------------

Ostatnio edytowane przez Caesum : 02.07.2017 - 16:34
Caesum jest offline   Odpowiedź z Cytatem

PAMIĘTAJ! Źródłem utrzymania forum są reklamy. Dziękujemy za uszanowanie ich obecności.