Odcinek 2 "Nowy etap"
Wzięłam ostatni kęs płatków owsianych i łyk soku pomarańczowego. Umyłam powoli, acz dokładnie naczynia, a następnie leniwym krokiem wyszłam na dwór. Niebo było bezchmurne i mimo wczesnej godziny, słońce porządnie prażyło. Stałam chwilę przed samochodem, upajając się przyjemnym ciepłem. To pewnie ostatnie słoneczne dni w tym roku. W Moonlight Falls, najdłużej trwa jesień, która wcale nie objawia się wielokolorowymi liśćmi. Pada, wszędzie jest błoto oraz wieje przeszywający wiatr.
Babcia wybrała się wczesnym rankiem na targ, by zakupić świeże owoce i warzywa. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że naprawdę rzadko bywa w domu. Ciągle gdzieś wychodzi.
Drugi dzień w szkole, był następnym zaznaczonym punktem na liście mojej żałosnej egzystencji. Tylko jedna uczennica ośmieliła się do mnie podejść. Niejaka Grace, która okazała się całkiem miła. Z własnej woli pokazała mi, gdzie znajdują się poszczególne sale. Trudno było uwierzyć, że jest moją rówieśniczką. Jej dziecięca twarz obsypana piegami oraz duże, okrągłe oczy sprawiały wrażenie słodkiej dziewczynki. Również jej ubiór czy postawa mogły zmylić niejedną osobę. Gustowała raczej w stylu przykładnej, pracowitej uczennicy, chodzącej na każdą kościelną mszę.
Do końca tygodnia odwołano lekcje wf-u, ponieważ w czasie wakacji podjęto się gruntownego remontu sali gimnastycznej, lecz nie zdążono przed rozpoczęciem roku szkolnego. Cieszyłam się z uniknięcia ewentualnych upokorzeń w pierwszym tygodniu. Jeszcze tego by było mało, gdybym złamała nogę podczas wspinania się na linę.
Podczas lunchu, wraz z Grace zasiadłyśmy przy jednym stoliku. Napakowała na talerz furę zielonego, bardzo zdrowego jedzenia, ja zaś zadowoliłam się idealnie okrągłym, krwistoczerwonym jabłkiem oraz wodą mineralną. Przez ostatnie dni nie miałam apetytu. Schudłam trochę, ale nie przejmowałam się tym. Póki nie miałam zaburzeń odżywiania jak większość nastolatek, wszystko było ze mną w porządku.
- Czym się zajmujesz? - zapytała szatynka, wyrywając mnie z rozmyślań nad swoją wagą.
- Co? - zamrugałam zdezorientowana.
- Jakie jest twoje zadanie w czasie przygotowań do balu? - wytłumaczyła, przesadnie wyraźnie wymawiając każde słowo.
- Rozmieszczanie ozdób - odpowiedziałam krótko.
Zareagowała bardzo entuzjastycznie. Cieszyła się, że będę umieszczać w sali gimnastycznej jej "dzieła". Mimo, że była naprawdę pogodną osóbką, nie widziałam jej w roli swojej przyjaciółki. Potrzebowałam kogoś, kto będzie blisko. Kogoś, kto nie będzie się ekscytować na każdą wzmiankę o wspólnie spędzonym czasie.
Moja nowa koleżanka została zwolniona z ostatniej lekcji, by móc tworzyć pierwsze ozdóbki. Ja musiałam zjawić się dopiero o wpół do piątej, więc wróciłam do domu. Na stole czekał jeszcze ciepły obiad w postaci soczystego steku z ziemniaczkami posypanymi koperkiem. Mimo wspaniałych zapachów unoszących się po całym domu, zjadłam kilka kęsów, bawiąc się przy tym jedzeniem i robiąc z ziemniaków żółto-zieloną papkę. Widząc stworzoną przeze mnie breję, skrzywiłam się i posprzątałam po posiłku.
Weszłam do góry. Rzuciłam gdzieś w kąt pokoju plecak, a następnie udałam się do łazienki, by umyć zęby oraz rozczesać włosy. Z nadmiaru czasu, majstrowałam przy swojej twarzy przed lustrem, próbując doszukać się niewidzialnych problemów z cerą. Opamiętałam się, wyobrażając sobie krzywe spojrzenia ludzi na widok różowych plam na mym czole.
Spojrzałam przez okno z wychodzące na ogród. Babcia właśnie plewiła piwonie. Od zawsze uwielbiała zaszywać się w zielonym królestwie. Rośliny były jej pasją. Miałam wrażenie, że kochała je mocniej od swych dzieci. Ponoć uprawiany przez nią ogródek ogłoszono najpiękniejszym w mieście. Wielokolorowe krzewy o idealnie przyciętych kształtach czy rośliny uprawne, świadczyły tylko o czasie poświęconym na troskę nad małym Eden. Babcia również od lat dbała o to, by nie brakowało nam naturalnego, złocistego miodu. Świeżutki, wprost z pszczelego ula, trafiał do naszych ust. Był słodszy od jakiegokolwiek cukierka, a na sam jego zapach ciekła ślinka. Najpiękniejsze wspomnienia mojego dzieciństwa. Przyjeżdżając tu, czułam się, jakbym śniła najpiękniejsza marzenia. Niestety wraz z wiekiem, zmuszona była zmniejszyć rozmiary ziemi poświęconej uprawom oraz ograniczyć liczbę uli do dwóch. Jednak mimo swych lat, potrafiła spędzać tam godziny.
Wchodząc do sali, spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Myślałam, że zastanę mnóstwo osób, pracującym niczym mrówki. Zaskoczona byłam faktem, że w środku znajdowało się raptem pięć osób. Cztery uczciwie wykonywały swe obowiązki operując nożyczkami i super glue. Jeden artysta rozleniwił się na schodach podestu, na którym ma zagrać kapela. Leżał tam, jakby robił komuś łaskę w ogóle przychodząc. Domyśliłam się, że to mój partner. Świetnie.
Zagotowało się we mnie na myśl, że mam harować za dwóch. Zrobiłam kilka nerwowych kroków w stronę obiboka. Zwolniłam jednak, by zdążyć policzyć do dziesięciu i uspokoić się, zanim do niego podejdę.
- Hej - zawołałam stojąc nad nim. Próbowałam zrobić groźną minę.
Obrócił się w moją stronę i czekał chyba na oklaski.
- Jestem Faye - przedstawiłam się grzecznie, wyciągając dłoń w jego stronę.
Zerknął na nią z pogardą i odrzekł krótko.
- Damien.
Czując się niezręcznie cofnęłam rękę, krzywiąc usta w niewielkim grymasie. Wiedziałam, że mam do czynienia z gburem.
Rozkazałam mu wstać, lecz napotkałam opór.
- Wiesz, nie zgłosiłem się na ochotnika - odparł leniwie, chcąc się mnie jak najszybciej pozbyć. - Jest to kara za moje nieposłuszeństwo.
Widząc moją pytającą minę wytłumaczył.
- Zwykła pyskówka z trenerem.
No ładnie. Jeszcze na dodatek idiota.
- Ale mnie to nie obchodzi. - powiedziałam stanowczo. - Wstawaj, chcesz czy nie, masz mi pomóc.
Zdziwiony moją upartością, przyjrzał mi się badawczo po czym podniósł się, oklepując spodnie z brudu. Dopóki siedział, nie wydawał się wysoki. Gdy wstał okazało się, że jest to facet wielkiej postury, z twarzą przystojnego, ale słodkiego mężczyzny.
Przez cały czas nie był skory do współpracy. Ciągle coś mruczał pod nosem, rzucał zgryźliwymi uwagami. Powoli doprowadzał mnie do szewskiej pasji. Chciałam go udusić obklejonymi rękoma.
- Która godzina? - odezwał się, tym razem głośno i tonem wypranym z jakiegokolwiek rodzaju wrogości.
- Dwudziesta jedenaście - odparłam zerkając na zegarek.
Odchrząknął nerwowo i ściągnął brwi.
- Muszę już iść, cześć. - rzucił będąc w drzwiach, co chwilę zerkając wystraszonym wzrokiem na niebo.
Lekko zdezorientowana, tkwiłam w miejscu z pędzlem w dłoni.
Wieczór. Powtórka z wczoraj. Dopiero spędziłam trzy noce u babci, a już miałam dość tej monotonii. Muszę wyjść w miasto, poznać ludzi. Nie zamierzałam tkwić w miejscu. Jestem na to zbyt młoda. Tym bardziej posiadam czyste konto, więc mam szansę zabłysnąć na starcie. Błyszczeć jak księżyc tej nocy, który swoim idealnie okrągłym kształtem, rozświetla drogę zabłądzonym. Mogłabym aż do świtu wpatrywać się w gwieździste niebo. W wielkim mieście te widoki nie robią takiego wrażenia. Piękno jest uboższe oraz znikome. Dodatkowo większość tutejszych legend jest związana z mocą księżyca. Ma się wrażenie, jakby Moonlight Falls znajdowało się blisko naszego ziemskiego satelity. Dziś zajmował większą niż zazwyczaj część nieba. Chcąc się wyspać, niechętnie oderwałam wzrok od śnieżnobiałej tarczy. Musiałam przygotować się na starcie z Damienem. Nie zniosłabym kolejnego dnia, użerając się z nim. Ostatni raz rzuciłam okiem za okno i zasunęłam roletę.
Co do tej papki... przed naprawą komputera miałam pewnego Nraas'a, dzięki któremu m.in. można decydować o poziomie umiejętności sima. Teraz nie mam zamiaru korzystać z jakichkolwiek modów w obawie przed kolejną utratą gry.
Moi simowie muszą się sami uczyć np. gotowania. Dlatego też, Faye je najzwyklejszą sałatkę, ale powiedzmy, że to owe ziemniaki

.
Ruszcie wyobraźnią, trochę tam zieleni i żółci.
Dla spostrzegawczych - we fragmencie o superleniu i mrówkach, zapomniałam o zrobieniu zdjęcia Louisowi. UPS
Libby edit: Zmniejsz zdjęcie!