Temat: Alice Waters
View Single Post
stare 21.10.2012, 11:07   #84
Caesum
Administrator
 
Avatar Caesum
 
Zarejestrowany: 26.05.2005
Skąd: Warszawa
Wiek: 29
Płeć: Mężczyzna
Postów: 1,472
Reputacja: 73
Domyślnie Odp: Alice Waters

UWAGA:
Wprowadzam nową zasadę: zabieram się do pisania nowego odcinka dopiero po pojawieniu się minimum pięciu komentarzy odnośnie ostatniego. Mój temat ma 2,817 odwiedzin, ale komentatorów zaledwie garstkę. Nie oczekuję długich recenzji, ale przynajmniej jedno krótkie zdanie i ocena odcinka. Napisanie tego nie zajmuje długo, za to bardzo motywuje mnie do pisania kolejnych odcinków.


- Och, jak tu cudownie!
Ciche westchnienie wyrwało się Alice, ubranej w jedwabną, czerwoną spódnicę i żakiet, zapięty na pozłacane guziki. Na okrytych ciemnymi pończochami nogach nosiła skórzane trzewiki, z tyłu głowy widać zaś było czarną kokardę, wyglądającą jak kocie uszy. Rozległa sala balowa głośna była od śmiechu i rozmów, zagłuszanych przez orkiestrę. Ciężkie, edwardiańskie panele rozświetlone były przez złote kinkiety z ozdobnymi kloszami. Kryształowe żyrandole zwieszały się z sufitu, rzucając kolorowe refleksy na duszną od tłoku salę. Wysokie okna o łagodnych łukach wychodziły na ogród francuski, skąpany w blasku zachodzącego słońca. Na ścianie naprzeciw wisiały ogromne lustra, które odbijały zewnętrzne światło, oblewając pomieszczenie wieczornym światłem. Na środku ściany wznosił się okazały kominek, odcinający się jasnym marmurem na tle dębowych paneli.
- Nareszcie zeszłaś, Alice. Co tak długo? – Odezwał się kobiecy głos za nią.
- Nie mogłam znaleźć swojej kokardy, ciociu Antho – odpowiedziała, odwracając się w stronę kobiety w średnim wieku o kruczoczarnych włosach. Ubrana była w długą, czerwoną suknię, w której materiał wszyte były cekiny, mieniące się różnobarwnym blaskiem przy najlżejszym ruchu. Smukła szyja przyozdobiona była szmaragdem, pasującym do jej żywych, zielonych oczu.
- No dobrze – westchnęła ciocia Antha i uśmiechnęła się – pamiętasz może lorda Williamsa?
Alice przytaknęła.
- Właśnie wrócił z Ameryki wraz ze swoim synem. Koniecznie chce cię z nim poznać. Bądź dla niego miła, dobrze?
- Zawsze jestem miła – odpowiedziała Alice bez cienia wątpliwości w głosie.
- Oczywiście – Ciocia Antha znowu się uśmiechnęła – chodźmy ich poszukać.
Poszły razem w głąb sali, rozglądając się w tłumie. Alice już po chwili zapomniała o ich zadaniu, kompletnie oczarowana otaczającymi ją kolorami. Barwne suknie wirowały w rytm muzyki, trzepocząc delikatnymi tkaninami, zdobionymi najróżniejszymi ornamentami. W takich chwilach Alice cieszyła się, że jest kobietą. Mogła nosić najróżniejsze suknie, począwszy od dystyngowanej czerwieni a zakończywszy na żywej zieleni. Nie była ograniczona do jednego kroju czy koloru, tak jak mężczyźni, chodzący w takich samych frakach i cylindrach, nie wyróżniających się nawet nikłym deseniem. W porównaniu z kobietami, wyglądem byli po prostu nie do rozróżnienia. Dopiero słowa, wydobywające się z ich ust wskazywały, jak bardzo różniły się ich charaktery.


- Czy to nie jest przypadkiem Antha Lowsley? I widzę również Alice Waters – otyły brunet wynurzył się z tłumu. Ubrany był w czarny frak, niczym niewyróżniający się od innych w sali. Na jego wąsatej twarzy malował się tryumfujący uśmiech, najwyraźniej był niezwykle zadowolony ze spotkania z Alice – gdzieś ją chowała przez cały ten czas, Antho?
- Och, Sam – powiedziała ciocia Antha i roześmiała się – a gdzie jest młody Williams?
- Jest tutaj. Chodźże chłopcze, pokaż się.
Zza lorda Williamsa wychyliła się najpierw głowa, a potem cały młodzieniec w wieku Alice. Wyglądał jak miniaturowa wersja swojego ojca, z ciemnymi włosami i w czarnym fraku. Jego duże, brązowe oczy spojrzały z czystym zaciekawieniem na Alice, by w tym samym momencie na jego twarzy pojawił się szeroki, serdeczny uśmiech.
- Poznaj mojego syna, Isadora – powiedział lord Williams, klepiąc chłopca po plecach.


--------------------------------------

No i kolejny odcinek zrobiony! Chyba coraz wolniej je robię, no ale mam nadzieję, że przynajmniej nie odbija to się negatywnie na jakości odcinka.
Zła wiadomość, Larandil odeszła z forum, a The Sims z jej dysku, więc niestety nie zajmie się już postaciami, a szkoda, bo odwalała kawał dobrej roboty. Będzie mi brakować jej i jej cudownych simów na forum.
Dobra wiadomość, z pomocą przyszła Liv i obdarowała mnie swoimi przepięknymi simami. Wielkie dzięki! Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił, skoro Larandil już nie ma.

--------------------------------------
Odcinek 9


Alice obudziła się.
To był tylko sen, pomyślała, wygodniej usadawiając się w zniszczonym, wiktoriańskim fotelu, którego kwieciste obicie, choć wypłowiałe, wciąż utrzymywało zielony kolor. Stało w dużym, ponurym pomieszczeniu z poszarzałymi, odpadającymi od ściany panelami. Przez wybite szyby wpadały zeschłe liście dębu i osiadały na brudnej, sczerniałej od zgnilizny podłodze. Grube kotary zwisały smętnie z popękanych karniszy, poszarpane i przeżarte przez mole. Kryształowe żyrandole, przymocowane do pokrytego plafonem sufitu zmatowiały, tracąc swój dawny blask.
Kto by pomyślał, że w takim domu, niedawno odnowionym, znajduje się pomieszczenie w tak opłakanym stanie, dziwiła się Alice. Spójrzcie tylko, nawet ta scena, jeszcze dziesięć lat temu była używana przez najróżniejszych muzyków jazzowych. Teraz nawet dziecko nie może na nią wejść bez obawy, że przegniłe deski zapadną się pod jego ciężarem. Z korytarza dobiegły ją pospieszne kroki pokojówki. Pewnie szukają mnie, pomyślała, opierając głowę o oparcie fotela. Tutaj mnie nie znajdą.
Spojrzała przez brudne szyby okienne na ogród francuski, tak pełen życia w porównaniu ze zniszczoną salą, w której się znajdowała. Spod przystrzyżonego krzaku wynurzyła się szara, włochata kula, która rozpłaszczyła się na trawie i wbiła swe małe ślepia, jedno szare, drugie złote w jakimś punkcie, którego Alice nie mogła zobaczyć. Masywny tył zamachał się złowieszczo, po czym kula wystrzeliła w powietrze, spadając na swój cel. Przez chwilę siedziała w miejscu, a następnie wstała i na sztywnych łapach, z dumnie wyprostowanym ogonem i weszła do sali balowej, wykorzystując dziurę po szybie przy ziemi.
- Co tam złapałeś, Archie? – spytała Alice, gdy kot usiadł przy niej. Archie położył na podłodze tłustą mysz i zajął się jej jedzeniem, nie zwracając uwagi na Alice. Gdy skończył, przeciągnął się, prężąc grzbiet, po czym otarł się o jej fotel i wskoczył na kolana. Zamruczał głośno, gdy zatopiła palce w jego miękkim futrze.
- Odebrałeś życie kolejnej myszce, co? – powiedziała, drapiąc go po brodzie – dobrze chociaż, że zajmujesz się również tymi w spiżarni.
Archie miauknął w odpowiedzi i schował nos w łapki, mrucząc coraz głośniej. Alice westchnęła ciężko, co spowodowało kolejną serię miauknięć. Po chwili usłyszała, jak stare drzwi na korytarz otwierają się, skrzypiąc przeraźliwie. W wejściu ukazała się Hyacinth, ubrana w zielony żakiet i wąską spódnicę tego samego koloru. Rozejrzała się po pomieszczeniu i podeszła do Alice, uprzednio zamykając za sobą drzwi.


- Tu jesteś! – wykrzyknęła, podchodząc do niej żwawo – szukałam cię w całym domu. Co tu robisz?
- Śpię – odpowiedziała Alice lakonicznie – nie widać?
- Nie masz nic lepszego do roboty?
- Niby co takiego? Kucharka sama zajmuje się jedzeniem, sprzątaczki z kolei są odpowiednio wyszkolone, poradzą sobie beze mnie.
Hyacinth pokręciła głową z dezaprobatą. Spojrzała na Archiego, który wlepił w nią zaspany wzrok.
- Nawet ty się wylegujesz? Na myszy leć, przydaj się do czegoś – rozkazała, na co Archie nawet nie zareagował. Hyacinth skrzyżowała ręce na piersiach i powiedziała – zero pożytku z tego kota.
- A ty, Hyacinth, czemu nie jesteś z tą małą wiedźmą? – spytała Alice, wyglądając znów przez okno. W oddali dostrzegła namioty, wokół których chodzili szykownie ubrani ludzie. Docierały do niej podniesione głosy i muzyka jazzowa, grana przez zespół, którego stąd nie widziała.
- Powiedziała, że chce być na przyjęciu. Ubrała się w swoją najlepszą sukienkę i po prostu wybiegła do ogrodu.
- Pewnie myślała, że będzie to wyglądać jak za czasów mojej młodości. Piękne stroje, muzyka i tańce.
- Cóż, sądzę, że się rozczaruje – skwitowała Hyacinth, strzepując pyłek kurzu z ramienia – no, ale przynajmniej nie muszę się nią przejmować. Pieniądze dostaję nawet wtedy, gdy mała całymi dniami siedzi zamknięta w pokoju.
Alice zaśmiała się.
- Jedyna dobra rzecz w Christine to taka, że zupełnie nie przejmuje się pieniędzmi. Można kraść jej sprzed nosa miliony, a ona nawet tego nie zauważy.
- Po prostu ma pieniędzy jak lodu. Stanowczo za dużo jak na taką osobę – uznała Hyacinth, po czym spojrzała jeszcze raz na Alice - moja droga, naprawdę chcesz tu przesiedzieć cały dzień?
- Czemu nie? Jak na razie nikt mnie nie potrzebuje.
- Naprawdę, jesteś niemożliwa. Kiedyś byłaś bardziej żywotna. Idź przynajmniej i zobacz, czy wszystko idzie tak jak trzeba.
- Och, no dobrze, tylko już nie marudź tak.
- W takim razie idę zobaczyć, czy Rachel nie znalazła już swojej matki i nie zamęczyła jej na śmierć – powiedziała Hyacinth, po czym zamyśliła się – chociaż, może tego właśnie nam trzeba.
Uśmiechnęła się znacząco i odeszła.
Co za kobieta, pomyślała Alice, zdejmując kota z kolan i wstając. Archie z oburzeniem prychnął na nią, po czym wybiegł do ogrodu i zniknął w krzakach. Alice podeszła do drzwi i wyszła z sali balowej na długi, jasny korytarz, którego podłoga okryta była czerwonym dywanem, ciągnącym się aż do przestronnego holu z dębowymi, tudoriańskimi schodami prowadzącymi na piętro. Ominęła je, po czym przeszła przez drzwi do pomieszczeń służby, gdzie skierowała się w stronę kuchni. W środku pomoc kuchenna krzątała się w pośpiechu, przygotowując dania i oddając je służącym, by ci mogli zanieść je na przyjęcie. Nad wszystkim pieczę sprawowała Gladys, dzierżącą okazałą drewnianą łyżkę w ręce i srogo każącą wszelkie objawy niesubordynacji. Gdy Alice podeszła do niej, maska surowej kucharki na chwilę zniknęła z twarzy Gladys, która powiedziała:


- Mój Boże, urwanie głowy z tym wszystkim. Za stara już jestem na to, Christine chyba chce, żebym zmarła na zawał.
Alice uśmiechnęła się, spoglądając na Gladys, na której policzkach malował się rumieniec, zaś w oczach skrzyły się ogniki. Oj nie, moja droga, pomyślała, przecież ty to uwielbiasz.
- Za każdym razem, gdy Christine robi takie przyjęcie, choruję po nim przez kilka dni – ciągnęła Gladys, kręcąc głową z rezygnacją – w końcu naprawdę wyzionę ducha.
- Nie martw się – odpowiedziała Alice – jeszcze długo pożyjesz. Osoby takie jak ty zawsze żyją długo, bo po prostu mają zbyt dużo do roboty.
- Obyś miała rację – Gladys spojrzała na dziewczynę, której rondel wyśliznął się z rąk i upadł głośno na podłogę – uważaj z tym trochę!
- Widzę, że trzymasz je krótko – stwierdziła Alice.
- Tylko w ten sposób można osiągnąć jakieś efekty. Doprawdy, kiedyś służba była inna.
- Wszystko się zmienia. Nie można mieć zawsze tego, co się chce.
- Tak, to prawda – Gladys pokiwała głową ze zrozumieniem. Zamyśliła się i po chwili twarz jej pojaśniała – a właśnie! Jakiś Thomas Lloyd cię szukał.
Thomas? Alice zdziwiła się. A czego on chce? Myślałam, że wyraziłam się dość jasno w Claridge’s. Na wspomnienie tamtego dnia ukłuło ją w sercu. Jak ja bym chciała, żeby to skończyło się inaczej.
- Był tutaj, w kuchni? – spytała po chwili, przybierając spokojny ton.
- Oczywiście, że nie – powiedziała Gladys – ale szuka cię po domu. Złapał jedną z pokojówek i pytał, gdzie może cię znaleźć.
- Nie chcę go widzieć, przetrzymajcie go z dala ode mnie. Jak go zobaczycie, powiedzcie, że jestem zajęta.
- Nie jest to dalekie od prawdy – przyznała Gladys – w końcu masz całe przyjęcie na głowie.
- Właśnie, muszę sprawdzić co się tam dzieje na zewnątrz.
- Jak tam pójdziesz, nie uchronimy cię przed Lloydem.
- Zaryzykuję – uśmiechnęła się, po czym wyszła przez drzwi kuchenne do parku, którego drzewa zasłaniały niebo rozłożystymi konarami, pokrytymi zielonymi liśćmi.


Alice ruszyła wąską ścieżką przez dębowy las, omijając grube, omszałe pnie i z rzadka pojawiające się sztuczne ruiny, wzorowane na architekturze gotyckiej. Przeszła pod wysokim łukiem, przypominającym wejście do katedry i dotarła do ceglanego muru z drewnianymi drzwiami schowanymi za zarastającym je bluszczem. Gdy otworzyła je, ujrzała sporą polanę z jasnymi namiotami, wokół których kłębiły się grupki ludzi. Kobiety, ubrane w sięgające im kolan kolorowe sukienki popijały białe wino i uśmiechały się do mężczyzn starających się, by popiół z cygar nie pobrudził ich garniturów, szarych bądź czarnych, lecz zawsze tego samego kroju, z rozłożystymi ramionami i prostymi, szerokimi spodniami. Alice ruszyła w stronę największego z namiotów, z którego dobiegał dźwięk muzyki jazzowej. Gdy zajrzała do środka, rozpoznała piosenkę „Heart and Soul”, umiejętnie wykonywaną przez zespół grający na niewielkiej scenie, przed którą wtulone w siebie pary wolno tańczyły. Za nimi stały stoliki z dosuniętymi do nich krzesłami oraz ogromny bufet, uginający się pod ciężarem najróżniejszych specjałów, począwszy od pieczonych kurczaków a zakończywszy na ciastach z kremem, niewątpliwie roboty Gladys.
- Czemu nie wejdziesz do środka? – usłyszała za sobą. Och nie, pomyślała. Tylko nie on.
- Patrzę tylko, czy wszystko w porządku – odpowiedziała, odwracając się do Thomasa Lloyda, stojącego za nią i spoglądającego z pewnym zaciekawieniem.
- Stąd nie zobaczysz wszystkiego – stwierdził, po czym dodał – chodź, sprawdzimy bufet. Nigdy nie wiadomo, czy nie ma tam jakiejś zatrutej sałaty.
Po tych słowach złapał ją za rękę i wciągnął do namiotu, lekko zaskoczoną i zastanawiającą się nad znaczeniem jego słów. Gdy dotarli do stołu, Thomas wziął jeden z talerzy i zaczął napełniać go potrawami.
- Nie ma z tobą Olivii? – spytała Alice, rozglądając się wokół.
- Gdzieś tam jest, pewnie z Christine. Bardzo się lubią – odpowiedział Thomas, podając jej talerz do ręki.
- Nie, służba nie może tu jeść. Co, jeśli zobaczy mnie Christine? – powiedziała, próbując oddać mu talerz.
- Wtedy powiem, że cię zmusiłem – odrzekł, biorąc drugi talerz – a teraz chodź i nie opieraj się.
Oddalili się od bufetu i usiedli przy stoliku najbliżej sceny. Thomas wziął widelec i zabrał się za jedzenie udka kurczaka, Alice przyjrzała się niepewnie swojemu talerzowi. No, przynajmniej lubi to co ja.
- Nie boisz się, że Olivia cię zobaczy? – spytała, zabierając się za kurczaka – wiesz, jaka jest.
- Wiem, właśnie dlatego to robię – odpowiedział i uśmiechnął się. Masz czarujący uśmiech, pomyślała Alice. Jaka szkoda, że przywiódł do ciebie taką żmiję.
- To moja ulubiona piosenka – powiedział, gdy talerze już były puste, a pianista wystukał pierwsze tony – „Prelude to a Kiss”, Duke’a Ellingtona.
- To również moja ulubiona piosenka – zdziwiła się Alice – dziwne, zawsze myślałam, że nie jesteś zbyt muzykalny.
- Nigdy nie miałem na to czasu – odpowiedział i roześmiał się – teraz jednak mogę sobie pozwolić na chwilę przyjemności.
Wstał, podszedł do krzesła Alice i skłonił się, wyciągając rękę.
- Zatańczysz? – zapytał, patrząc jej w oczy.
- Przestań – powiedziała czując, jak się czerwieni – nie mogę.
- Oczywiście, że możesz. Nie ma tu nikogo kto cię zna. Tylko ja i ty.


Po tych słowach złapał ją za rękę i pociągnął w swoją stronę. Dołączyli do innych par i zaczęli tańczyć w rytm powolnej, romantycznej muzyki, złączeni w uścisku. Trochę za blisko, pomyślała Alice, patrząc na Thomasa, który wcale się tym nie przejmował. Przeciwnie, wyglądał na zadowolonego z możliwości bycia tak blisko niej, tańcząc do ich ulubionej ballady jazzowej. Zastanawia mnie, jak często on i Olivia bawią się razem. I czy w ogóle.
Gdy ostatnie dźwięki muzyki ucichły, usiedli z powrotem przy stoliku. Thomas uśmiechnął się do niej.
- Wiesz, że nie powinnam była tego robić – powiedziała Alice poprawiając fryzurę – jeśli Christine się o tym dowie, wyrzuci mnie z pracy.
- Nie zrobi tego. Pewnie nawet nie obchodzi ją to, co się tutaj dzieje. Założę się, że siedzi gdzieś w krzakach z jakąś swoją ofiarą, z nadzieją że uda się jej później go szantażować.
- Thomas! – wykrzyknęła karcąco, choć w duchu przyznała mu rację.
- Znam ją równie dobrze jak ty. Sama przyznaj, te plotki nie są dalekie od prawdy.
- Prawda czy nie, muszę sobie stąd pójść, zanim mnie zauważy – powiedziała Alice, wstając – wracam do domu, miłego dnia.
- Zaczekaj, odprowadzę cię! – odpowiedział, zrywając się z krzesła. Podał jej ramię i wyszli razem z namiotu, ruszając w stronę drzwi w murze. Alice ostatni raz spojrzała za siebie, ogarniając wzrokiem namioty, za którymi widać było niebieskie niebo i wzgórza, pomiędzy którymi wciśnięta była mała wioska.


W tej samej chwili usłyszała czyjeś podniesione głosy, kłócące się zawzięcie na uboczu, z dala od polany. Gdy podeszła bliżej, ujrzała Christine i Rachel, przekrzykujące się nawzajem. Christine ubrana była w brązową suknię z trójkątnym dekoltem. Na jej szyi błyszczał skromny naszyjnik, zaś na lewej ręce srebrna bransoletka. Rachel z kolei miała na sobie granatową sukienkę i czarne jak smoła buciki.
- Chcę tu być, nie pozbędziesz się mnie tak łatwo! – wykrzyknęła Rachel, tupiąc nogami.
- Zrobisz to, co każe ci matka! Nie będziesz się tu szwendać i mi przeszkadzać! – odkrzyknęła Christine, czerwona na twarzy i z piersią falującą ze złości.
- Tak, zamknij mnie w domu! Ucieknij przede mną, tak jak przed wszystkimi obowiązkami!
- Co się tu dzieje? – spytał Thomas, przerywając tym samym kłótnię. Christine spojrzała na niego i opanowała się.
- Nic takiego – powiedziała i uśmiechnęła się – zwyczajne, dziecięce zachcianki. Rachel już sobie idzie.
- Wcale nie! Zostaję! – odpowiedziała Rachel, choć Hyacinth już ciągnęła ją w stronę domu.
- Już, już – mówiła, starając się ją uspokoić.
- Dobrze już! – krzyknęła Christine, przykładając palce do skroni – niech zostaje, ja pójdę. Głowa mnie boli.
Podeszła do Thomasa i uśmiechnęła się przymilnie.
- Thomas, odprowadzisz mnie? – spytała. Thomas spojrzał na Alice, która kiwnęła głową w odpowiedzi.
- Oczywiście – powiedział, biorąc ją pod ramię. Gdy odeszli, Alice zbliżyła się do Rachel, która wciąż trzęsła się ze złości.
- „Dziecięce zachcianki” – powtórzyła, zgrzytając zębami – och nie, nie zostawię tego tak.
- Co masz zamiar zrobić? – spytała Alice.
- Chyba już czas, żebyś o czymś się dowiedziała – odpowiedziała jej Rachel, uśmiechając się złośliwie.
- O czym mam się dowiedzieć? – zdziwiła się Alice, podchodząc do niej.
- Christine ostatnio coś zginęło, coś bardzo ważnego. Nawet nie domyśla się, że to mam – Rachel wsadziła rękę pod dekolt i wyciągnęła z niego pożółkły list, który następnie dała Alice.
- Po co mam czytać korespondencję Christine? – zapytała, patrząc na kopertę.
- Ten nie jest do Christine – odpowiedziała Rachel.
- Jak to? – Alice spojrzała na adres odbiorcy. ”Alice Waters”. Mój Boże, przecież to do mnie! Pospiesznie wyjęła list z otwartej koperty i przeczytała wiadomość:


Droga Alice,

Niezmiernie się cieszę, że Isador wreszcie znalazł prawdziwą miłość. Będę zaszczycona mogąc być gościem na Waszym ślubie, z pewnością przyjadę. Życzę Wam wszystkiego, co najlepsze.

Z poważaniem,
Caroline Williams


Alice nie odpowiedziała. Poczuła, jak furia wstrząsa jej ciałem. To jej wina! To przez nią Caroline dowiedziała się o ślubie! Jak ona w ogóle mogła zrobić coś takiego? Dlaczego? Policzki zaczęły ją palić, pięści zaciskały się i rozluźniały, zgniatając papier, który w nich trzymała. Rozerwała list z wściekłości. Dysząc głośno, ruszyła w stronę domu, nie zwracając uwagi na to, czy ktoś ją widzi czy nie. Nie zostawię tego tak. Powiem Christine, co o niej myślę. Nie obchodzi mnie, co zrobi. Dotarła do holu i weszła po schodach, kierując się w stronę drzwi prowadzących do prywatnego salonu Christine. Pomieszczenie, choć przestronne, wydało się Alice dziwnie klaustrofobiczne. Ciemna żółć ścian kontrastowała z białą wykładziną, starannie wyczyszczoną przez sprzątaczki. Naprzeciw niemodnego, wiktoriańskiego kominka stał szklany stolik na masywnych nogach. Za nim znajdowała się jedna z trzech kanap, ciężka i przytłaczająca oraz czarna, odpychająca konsola z lampą. Pozostałe dwie kanapy ustawione były pod oknami, w których lekko falowały białe zasłony. Jedną ze ścian zajmował obszerny regał z pomarańczowego drewna, który wypełniony był błyszczącymi księgami, nowymi i nigdy nie używanymi. Przy nim stała niewielka kozetka, na której właśnie z zamkniętymi oczami leżała Christine. Gdy usłyszała, że drzwi się otwierają, spojrzała na Alice i powiedziała:


- Nie wzywałam cię tu. Przestań się obijać i wracaj do pracy.
- To ty! To ty jej powiedziałaś! – wykrzyknęła Alice, wskazując ją palcem.
- Jak ty się odzywasz do swojego pracodawcy? Czy chcesz, żebym cię zwolniła? – odpowiedziała, wstając z kozetki.
- Jak mogłaś napisać Caroline o ślubie!? Jak w ogóle śmiałaś wtrącać się do mojego życia!? – głos Alice rozniósł się echem po domu.
- A ty skąd o tym wiesz? Grzebałaś w moich rzeczach! – oburzyła się Christine.
- Gdyby nie ty, może bym wyszła za mąż za Isadora i nigdy nie dowiedziałabym się o Caroline. Po co to zrobiłaś!?
- Bo cię nienawidzę! – krzyknęła Christine, czerwona ze złości – zawszę cię nienawidziłam! Zawsze miałaś to, co najlepsze, pieniądze, dom, nawet Isadora owinęłaś sobie wokół palca! Byłaś zbyt idealna, musiałam coś z tym zrobić!
- Straciłam dom i pieniądze, czy to za mało!?
- Nawet wtedy udało ci się owinąć Isadora wokół palca! Coś, czego mi się nigdy nie udało! – Christine usiadła na kanapie przy oknie i schowała twarz w dłonie. Alice stała czując, jak z każdą chwilą odraza do Christine potęguje się. Chciałabym, żebyś była martwa, pomyślała, zagryzając wargi, chciałabym zobaczyć, jak wypadasz z tego okna, jak ja cię przez nie wypycham. Chcę widzieć twoje ciało leżące na bruku, z pogruchotanymi kośćmi i rozłupaną czaszką, z której wypływa mózg. Śmiać się, widząc twoje zasnute mgłą, niewidzące oczy, zastygłe w bezruchu, martwe.
- Na szczęście – powiedziała nagle Christine – udało mi się was rozdzielić.
Zaśmiała się, jakby to, co właśnie powiedziała, wydało jej się niezwykle zabawne. Alice podeszła do niej, podniosła rękę, zamachnęła się i spoliczkowała Christine.
- Ty głupia, wstrętna jędzo – wycedziła Alice – odchodzę. Nie zbliżaj się do mnie, jeśli jeszcze raz cię zobaczę, uduszę cię własnymi rękami. Twoje pieniądze cię nie ochronią.
Po tych słowach odeszła, zatrzaskując za sobą drzwi.

Ostatnio edytowane przez Caesum : 02.07.2017 - 16:46
Caesum jest offline   Odpowiedź z Cytatem