Hej! Dzięki za wszystkie komentarze, sporo dla mnie znaczą, a na dodatek są świetną motywacją
Jeżeli myślicie, że tak łatwo zrezygnowałabym z mojej ulubionej simki, to grubo się mylicie! Nadciągam z całkiem nową historią, mam nadzieję, że się spodoba
Perypetie Vivienne, część 1
Gdy przyjechałam do Moonlight Falls, wszystko było takie... magiczne. Idąc ku mojemu nowemu domowi, natknęłam się na parę simów ze skrzydłami, parę simek z nadmiernym owłosieniem i dziwnymi oczami. Dotychczas miałam nadzieję, że słynne nadnaturalne istoty z MF to tylko legendy. Niestety. Myliłam się.
Stanęłam przed moim nowym domem. No cóż, pałac to to nie był. Dało się przeżyć, przynajmniej do odnalezienia Loretty.

Szybko weszłam do domu, rozpakowałam się i poszukałam w torbie adresu Loretty, który swego czasu mi podarowała, gdybym chciała przyjechać. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że jest moją matką.
Gdy pośród tysiąca pierdół z mojej torebki znalazłam świstek papieru, szybko wsiadłam w taksówkę i pojechałam pod dom. Był naprawdę bardzo ładny, robił przyjemne wrażenie. Szczerze mówiąc, w Moonlight Falls jest bardzo dużo domów, które raczej wprawiają mnie bardziej o strach niż o chęć cyknięcia pamiątkowej fotki.

Zapukałam do drzwi i po chwili otworzyła mi je bardzo mile wyglądająca kobieta. Przedstawiłam się jej, a ona od razu, bez zbędnych pytań, zaprosiła mnie do środka.

- Przyjechałam do pani, ponieważ szukam Loretty... Zapisała mi ten adres - powiedziałam na wstępie, nie miałam ochoty owijać w bawełnę, byłam zdenerwowana.

- Och, Loretta... - zaczęła kobieta smutnym głosem. - Wyjechała stąd jakieś trzy tygodnie temu. Jestem jej przyjaciółką, byłam jej współlokatorką. Opowiedziała mi wszystko. Powiedziała, że nie może dłużej tu mieszkać... za bardzo bała się, że przyjedzie do niej jej córka. I właśnie to zrobiła. Przyjechałaś do niej.

Zatkało mnie. Wyjechała?! Ale jak to?! W ogóle to do mnie nie dochodziło, to było niedorzeczne, bez sensowne...
Nie dziwiłam się tej kobiecie, że odgadła moją tożsamość. Przecież to było logiczne, że kiedyś przyjadę szukać Lorett. Długo się nie odzywałam, nie mogłam wykrztusić słowa. Poczułam jak łzy napływają mi do oczu, jednak nie chciałam okazać słabości. Po paru minutach się odezwałam.
- I nie ma pani pojęcia, gdzie ona może być? - Pragnęłam mieć choć trochę nadziei na znalezienie matki.
- Nie. Ale ją znało całe miasto, w końcu mieszka tu całe życie. Popytaj w okolicy, tam będzie Rebecca Slowd, to jej najlepsza przyjaciółka, powinna coś wiedzieć.
- Dziękuję... do wiedzenia.

Nie mogłam wytrzymać napięcia. Tego uczucia nie dało się opisać. Szybko wróciłam do domu i pogrążyłam się w rozpaczy.
Nie dałam rady się z tym pogodzić. Jak ona mogła wyjechać?! Potrzebowałam jej, a ona, jakby nigdy nic, wyjechała... Przecież mogła się domyślić, że kiedyś wrócę, by ją przytulić, by powiedzieć do niej "Mamo, kocham cię!"
Nie mogłam pojąć dlaczego, gdy powiedziała mi, że jesteśmy rodziną, tak ją potraktowałam. Desperacko próbowałam szukać przyczyny dla tego zachowania.
Znalazłam tylko jedną przyczynę, a była nią MOJA GŁUPOTA.

Zdałam sobie jednak sprawę, że nie mogę stać w miejscu i się nad sobą użalać, to było bez sensu. Otarłam łzy, włączyłam laptopa i zamieściłam ogłoszenie o pracę. W końcu przyjechałam do MF także zrobić karierę, choć wykształcenie, prawdę mówiąc, miałam... szkoda gadać.

Już następnego dnia ktoś się odezwał. Ta osoba podała mi adres, pod który oczywiście pojechałam. Na wstępie, potencjalny pracodawca, zaznaczył, że byłabym niańką i gosposią w jednym. Nie był to szczyt moich marzeń, ale dałoby się wytrzymać.
Gdy tam dojechałam, nie mogłam uwierzyć, że to ta posiadłość. To był najpiękniejszy dom jaki w życiu ujrzałam. Dom to mało powiedziane... to był ZAMEK!

Niepewnie zadzwoniłam do drzwi. Miałam wątpliwości, czy trafiłam do domu, czy może do jakiegoś zabytkowego zamku sprzed dwustu lat.
- Cześć, nazywam się Viv Lloyd, przyszłam tu w sprawie umowy o pracę - zagadałam do małej dziewczynki, która wyszła mi na przywitanie.
- Yy... hej. Jestem Faith. Chodź, zaprowadzę cię do mamy.
(Przepraszam, za porę, w której robiłam zdjęcie, miałam problemy techniczne

)

Dziewczynka szybko zaprowadziła mnie przez naprawdę duży hol. Ciągle tylko podziwiałam piękne obrazy, które pewnie kosztowały krocie. Gdy wyszłyśmy na drugie piętro, dziewczynka stanęła i powiedziała:
- Słuchaj, kochana, moja mama jest ważną osobistością w Moonlight, więc spróbuj tylko ją obrazić, a zginiesz towarzysko. Nie zwracaj się do niej po nazwisku, tylko "pani Amber", rozumiesz? Tylko to toleruje. Uważaj na to, co mówisz, bo od tego jest zależna twoja posada w tym domu. Takich jak ty mamy tu na pęczki, więc miej się na baczności - Gdy Faith to powiedziała, obdarowała mnie nienawistnym spojrzeniem. Już wtedy czułam się w tym domu niechciana.

Weszłam do ogromnego pokoju, aczkolwiek jak na resztę domu, wyglądał bardzo nowocześnie. Nie miałam czasu na rozglądanie się, więc szybko podeszłam do "pani Amber" .
- Dzień dobry, nazywam się Vivienne Lloyd i przyszłam w sprawię pracy. Jestem dość młoda, mam 23 lata, ale miałam dużo kontaktu z dziećmi, bo mam przyrodnie rodzeństwo, chwilę też mieszkałam w domu dziecka - powiedziałam jednym tchem, patrząc się prosto w oczy tej kobiecie.

- Stop, stop, stop, kochanieńka! - Amber była chyba wyjątkowo rozbawiona moimi słowami. - Dziękuje ci za ten ekscytujący monolog. Możesz tu pracować choćby od zaraz. Ja nazywam się Amber Millincton i mam trójkę dzieci: Fabiana, Hope i Faith. Są zaradne, ale wolałabym, żeby ktoś miał na nie oko. Wiesz, nie ma mnie cały dzień w domu, denerwuje się.
- Tak, rozumiem, proszę... to znaczy, pani Amber. - Szybko się poprawiłam.
- Och, widzę, że któreś z moich dzieci panią ostrzegło. No tak... to gdzie są pani walizki?
- Jakie walizki?
- No będzie pani tu mieszkać, to chyba logiczne! Wolę, żebyś była zawsze gotowa do pomocy. Chodź, zaprowadzę cię do twojego pokoju.

Nie mogłam uwierzyć. Ja? W takim zamku? To było spełnienie moich najskrytszych, dziecięcych marzeń. Cudowna przygoda jak na taką starą dziewuchę jak ja.
Amber, prowadząc mnie przez korytarz, wygłaszała swój monolog.
- Dom ten był zbudowany dwieście lat temu przez mojego pra pra dziadka, przechodzi z pokolenia na pokolenie i co rok jest odnawiany... - Amber trajkotała bez przerwy.

Gdy weszłyśmy do pokoju, ogarnęło mnie bardzo miłe ciepło. Pokój był przyjemny. Niepotrzebne luksusy zostały zastąpione bardzo ładnymi, praktycznymi meblami.
- No, luksusów tu nie ma - zaczeła Amber - ale zawsze możesz coś tu zmienić, nie ingeruję w wygląd twojego pokoju.

Chwilę rozglądałam się, aż zobaczyłam, że z mojego pokoju jest wejście do drugiego.
- Pani Amber? - zagadnęłam.
- Tak, Vivienne?
- Czy tamten pokój również jest mój?
- Jak najbardziej - odparła z tajemniczym uśmieszkiem.
Szybko tam pobiegłam, a moim oczom ukazał się obraz, jakiego nigdy bym się nie spodziewała... Mianowicie zobaczyłam stół alchemiczny oraz półki na eliksiry:

Czy Amber wiedziała, że mam zdolności magiczne? A może któreś z jej dzieci je ma? A może ona sama jest czarodziejką?
Chciałam ją o to zapytać, lecz w drugim pokoju już dawno jej nie było...
_______________________
Dzięki, że wytrzymaliście
P.S. Tak, trochę za dużo Tajemnic domu Anubisa