Przyznaję się bez bicia, że jakoś nie mam dzisiaj weny, ale chcę umieścić ten odcinek, bo jak już pisałam, gdy zainstaluję CPR (czego nie mogę się doczekać), będę chwilowo grała rodziną z MF i nie ma sensu trzymać Was w niepewności co do losów Cindy i Mandy
UWAGA, JEŚLI KTOŚ NIE CZYTAŁ JESZCZE WCZORAJSZEGO ODCINKA, ODSYŁAM DO POPRZEDNIEJ STRONY , BO TEN JEST JEGO BEZPOŚREDNIĄ KONTYNUACJĄ!
ODCINEK 13
Mandy ubrała się szybko w to, co było pod ręką. Obudziła Kevina i zaniosła zdziwione, płaczące niemowlę do mieszkania Joe, po czym pojechała do szpitala i wpadła jak burza na oddział ortopedyczny.
- Co z nią? - spytała natychmiast Steve'a, który czekał pod drzwiami sali.
- No cóż... Najważniejsze, że żyje, chociaż na razie jest nieprzytomna. Resztę powie ci Michelle, niedługo się tu zjawi – Steve wyraźnie coś ukrywał.
Mandy podeszła powoli do łóżka. Cindy ubrana w szpitalną koszulę leżała podłączona do kroplówki i skomplikowanej aparatury. Normalnie taki widok nie zrobiłby wrażenia na młodej lekarce, ale tym razem chodziło o siostrę i Mandy czuła, że jej słabo, gdy wpatrywała się w nieprzytomną dziewczynę leżącą na łóżku.
Wzięła się szybko w garść i zwróciła się w stronę lekarki w średnim wieku, która weszła właśnie do sali.
- Michelle, co z moją siostrą? Dlaczego umieściliście ją na ortopedii? Powiedz mi bez owijania w bawełnę, chcę wiedzieć wszystko - spytała.
- Mandy, tak mi przykro... – zaczęła cicho kobieta –
To był naprawdę poważny wypadek, Cindy doznała poważnego urazu kręgosłupa. Obawiamy się, że nie będzie mogła chodzić...
- Co?! – krzyknęła zszokowana Mandy, zapominając, gdzie się znajduje –
Będzie sparaliżowana? Już... zawsze?
- To się okaże, nie jesteśmy w stanie powiedzieć tego już teraz. To może być chwilowe osłabienie, które przejdzie dzięki ćwiczeniom, ale równie dobrze może wymagać długoletniej rehabilitacji lub trwać do końca życia - tłumaczyła smutno Michelle.
Mandy nie mogła tego dłużej słuchać.
- Jest coś jeszcze, o czym powinnaś wiedzieć. Cindy jechała z jakąś dziewczyną, w torebce były dokumenty, miała na imię Jessica... Znałaś ją? - spytał Steve.
- Dlaczego pytasz, czy ją ZNAŁAM...? Czy ona...?
- Niestety, nie udało nam się jej uratować.
- Och, Steve... To była przyjaciółka Cindy... - rozpłakała się Mandy.
Gdy Steve wyszedł na chwilę, Mandy rozejrzała się po sali. Pod ścianą stały akurat dwa wózki inwalidzkie. Skrzywiła się na ich widok. Czy właśnie na czymś takim będzie musiała jeździć Cindy? Zawsze ruchliwa i żywiołowa, a teraz uziemiona... może do końca życia?
Z zamyślenia wyrwała ją budząca się siostra.
- Mandy? Mandy, to ty? Co się dzieje, skąd ja się tu wzięłam?
- Leż spokojnie, miałaś wypadek, jesteś pod dobrą opieką – uspokajała ją Mandy.
- Dziwnie się czuję, nie mogę się ruszyć, dostałam jakieś znieczulenie? O co chodzi? - wypytywała niespokojnie Cindy –
Dlaczego nie mogę ruszać nogami?
Mandy usiadła przy siostrze i najdelikatniej, jak potrafiła, przekazała jej słowa Michelle. Jak można się było spodziewać, Cindy załamała się. Krzyczała, że to niesprawiedliwe, że jest za młoda i nie chce. Wpadła w taką histerię, że pielęgniarka musiała przynieść jej leki uspokajające.
Gdy w końcu spytała o Jessicę i dowiedziała się o jej śmierci, resztkami sił odwróciła się tyłem do Mandy, zamknęła oczy i nie powiedziała już ani słowa.
Cindy wypisano ze szpitala po tygodniu. Dostała wózek inwalidzki, a podczas jej nieobecności Mandy dostosowała mieszkanie do jej potrzeb na tyle, na ile mogła. Jej łóżko trafiło do salonu, bo nie byłaby w stanie korzystać z kręconych schodów, zmieniono też dolną łazienkę.
Bez makijażu, z niedbale upiętymi włosami i w wygodnym ubraniu Cindy w niczym nie przypominała dawnej siebie.
- Jak ona się czuje? - spytał cicho Joe, gdy wpadł po południu do ich mieszkania.
- Szkoda mówić, kompletna depresja. Cały czas albo patrzy w ścianę i nic nie mówi, albo przeciwnie, użala się nad sobą. Trudno jej się dziwić... W dodatku przez cały ten czas nawet nie spytała o Kevina - mówiła smutno Mandy. Cindy siedziała na swoim wózku, patrząc przed siebie tępym wzrokiem.
- Potrzebuje dobrej rehabilitacji...
- Wielka szkoda, że Robert nie mieszka bliżej... - martwił się Joe. Jego starszy brat był świetnym rehabilitantem i chorych przywożono do niego nawet z daleka, ale nie aż z Bridgeport, a Cindy potrzebowała codziennych ćwiczeń.
- Czasem myślę, że mogłabym się nawet tam przeprowadzić. I tak musimy zmienić mieszkanie, ostatnie piętro wieżowca to nie jest dobre miejsce dla dziewczyny na wózku, a na domek z ogródkiem w Bridgeport nas nie stać...
- Mówisz poważnie? - zdziwił się Joe. -
Przeprowadziłabyś się tam?
- Jeśli Cindy by to pomogło, to tak... Takie straszne to Appaloosa Plains? No, poza tymi ostatnimi latami, które tam spędziłeś?
- Poza tym, to całkiem niezłe... - zawahał się.
Joe obiecał, że jeśli Mandy zdecyduje się na przeprowadzkę, to on też wróci do swojego rodzinnego miasta. Niestety, Cindy nie chciała nawet o tym słyszeć. Twierdziła uparcie, że jeśli ma być kaleką do końca życia, to chce chociaż widzieć z tarasu wielkie miasto, a nie zapyziałą wieś, w której wszyscy będą ją wytykać palcami. Poza tym nic się nie zmieniło, wciąż była załamana. Nie chciała ćwiczyć, uczyć się samoobsługi, nawet jeść.
- Chociaż jedną kanapkę... – prosiła Mandy.
- Nie... Jak schudnę, będę lżejsza i będzie ci łatwiej we wszystkim mnie wyręczać – padła ironiczna odpowiedź. -
Może nawet umrę z głodu i przestanę się męczyć...
Gdy Cindy chciała, żeby Mandy dała jej spokój, kładła się na łóżku i udawała, że czyta. Nie miała ochoty z nikim rozmawiać.
Nadeszły pierwsze urodziny małego Kevina. Mandy kupiła tort i zaprosiła gości. Cindy niezbyt się zainteresowała urodzinami synka, postawiona w wózku koło stołu ostentacyjnie patrzyła w bok. Od czasu wypadku prawie nie miała kontaktu ze swoim dzieckiem, czasem odzywała się do niego, ale nie próbowała bawić się czy go przytulić – twierdziła, że na siedząco nie umie. Nie była najlepszą matką, nie chciała tego dziecka, a teraz wykorzystywała świetny pretekst, by uniknąć interesowania się nim.
Kevin okazał się całkiem ładnym dzieckiem, no, w każdym razie dość ciekawym:
Minął kolejny miesiąc. Mandy było coraz trudniej godzić pracę, opiekę nad niesamodzielną siostrą i pilnowanie raczkującego, wszędobylskiego malca.
- Przestaję sobie radzić, trudno mi zajmować się Cindy w tym mieszkaniu, w dodatku rehabilitacja w szpitalu miejskim nie daje żadnych efektów i przez to ona robi się jeszcze bardziej okropna, ale nie chce zgodzić się na przeprowadzkę do twojego brata... – żaliła się kiedyś Joe, gdy wyszli na taras, by Cindy nie słyszała ich rozmowy.
- Dobrze, że chociaż na ciebie mogę zawsze liczyć... - dodała, przytulając się do niego.
- Od tego ma się przyjaciół, nie? – Joe zawsze dodawał jej otuchy.
Pewnego dnia Mandy i Joe zabrali Cindy i jej synka do parku. Cindy nie lubiła spacerów, bo wciąż miała wrażenie, że ludzie się na nią gapią. Nie miała jednak wyjścia, więc siedziała teraz na swoim wózku, a siostra próbowała zabawiać ją luźną pogawędką.
Nagle w parku zjawiła się Meg. Cindy nie widziała jej ani z nią nie rozmawiała od chwili, gdy razem z Jessicą odjechały spod klubu. Nie odbierała telefonów i nie pozwalała siostrze jej wpuszczać. To nie była już ta sama barwna, wiecznie uśmiechnięta dziewczyna. Teraz miała smutną minę, idealnie komponującą się z szarą bluzką. Cindy nie chciała, by Meg ją zauważyła, ale trudno było nie zauważyć jej na wózku.
- Cindy? Jak się czujesz?
Niech to szlag. Jednak zauważyła.
- Czuję się rewelacyjnie, a zaraz idę pobiegać, może wybierzemy się razem? Jak myślisz, jak się czuję? Po co zadajesz głupie pytania?! – wybuchnęła Cindy.
- Spokojnie, nie miałam niczego złego na myśli. Rozumiem twój nastrój, ale pomyśl, że i tak jesteś w lepszej sytuacji, niż biedna Jessica...
- Wolałabym być na jej miejscu! Wolałabym zginąć w tym wypadku, niż gnić teraz na wózku! – krzyczała Cindy, nie zwracając uwagi na to, że ludzie w parku oglądają się za nią.
- Jak możesz tak mówić? - oburzyła się Meg. -
Wiesz, co śmierć Jessici znaczyła dla jej rodziny? Dla mnie? Dla innych? Nie, bo skupiasz się tylko na sobie! Byłaś chociaż na jej grobie?
- Niby jak? Cmentarz jest na wzgórzu, mam pofrunąć? – Cindy nie umiała nie być zgryźliwa.
- Nie wiesz, jak, bo nawet nie próbowałaś. Nie ćwiczysz, nic nie robisz, siedzisz i się nad sobą użalasz. Mandy mi mówiła. Po prostu nie potrafisz wziąć się w garść, a cierpi na tym twoja siostra! Wiesz co? - spytała Meg, patrząc krytycznie na Cindy –
Myślałam, że kto jak kto, ale ty jesteś silniejsza psychicznie...
I odeszła, nie oglądając się za siebie.
Cindy siedziała dłuższą chwilę w milczeniu, rozmyślając nad tym, co właśnie usłyszała. Po raz pierwszy od dawna usłyszała, że czegoś nie potrafi, i bardzo jej się to nie spodobało.
Po chwili zaczepiła Joe, który podszedł, by spytać, czy czegoś nie potrzebuje.
- Joe... Wiem, że robi się już późno, i wiem, że mnie nie lubisz, ale mam do ciebie prośbę... Mógłbyś zabrać mnie na cmentarz? Potrzebuję silnego faceta, który da radę wtoczyć mój wózek pod górę – mówiła Cindy i tym razem w jej głosie nie było nawet śladu flirtu.
- Jasne – Joe spojrzał na nią badawczo, ale nie dodał żadnego komentarza, za co była mu wdzięczna.
Wysłali Mandy z Kevinem do domu, bo chłopiec był już śpiący, i pojechali na cmentarz miejski.
Joe bez trudu potoczył wózek po wzgórzu.
- Pospaceruję chwilę po cmentarzu i zaraz po ciebie przyjdę, ok? - zaproponował, gdy dotarli na miejsce. Uznał, że Cindy chciałaby pobyć chwilę sama.
Dziewczyna wpatrywała się intensywnie w świeży, zadbany grób. Widać było, że ktoś bywa tu regularnie – w wazonie stał duży bukiet świeżych kwiatów. Pewnie wiele osób tu przychodzi, Jessica była młoda, miała przyjaciół. Ciekawe, co oni wszyscy myślą o Cindy, która prowadziła samochód? Czy ją obwiniają? Jakoś nie myślała wcześniej o tym, że to ona sama uparła się, by nie brać taksówki.
„Skupiasz się tylko na sobie!”, zadzwoniły jej w uszach słowa Meg.
Cindy nie pamiętała, kiedy płakała po raz ostatni. W dorosłym życiu chyba wcale. Tym razem jednak ukryła twarz w dłoniach i długo płakała nad sobą, Jessicą, znajomymi, którzy zapomnieli o niej, gdy tylko przestała chodzić na imprezy, i nad wszystkim tym, co jeszcze niedawno miała, a straciła.
W końcu Joe pojawił się przy niej i zabrał ją do samochodu. Przez jakiś czas jechała w milczeniu, patrząc w okno. Znowu usłyszała w myślach słowa Meg.
„Nie potrafisz wziąć się w garść!”. W końcu spytała:
- Joe? Czy ten twój brat nadal chce ze mną ćwiczyć? Możesz do niego zadzwonić...?
Decyzja zapadła. Joe pojechał pierwszy do Appaloosa Plains, by poszukać wśród starych znajomych domku do wynajęcia, a jego brat Robert, który współpracował ze szpitalem, załatwił Mandy pracę. Dziewczyny spakowały więc swoje rzeczy, rozejrzały się po mieszkaniu po raz ostatni i wyruszyły na lotnisko.
CDN... kiedyś