Odcinek 8- Gospoda
- Nie... Tylko troszkę- powiedziała Naleen.
Schodziła krętymi, dębowymi schodami. Mówiła to sama do siebie, ale nie miało to związku z żadną chorobą psychiczną. Odpowiadała w ten sposób zagadkowej kobiecie, która otworzyła dla niej drzwi, a potem zniknęła. Zupełnie jak...
- Dzień dobry. Nazywam sie Yondalla i jestem właścicielką tego budynku. Mam nadzieję, że dobrze się spało- usłyszała miły głos.
Odwróciła się. Kobieta przypominała jej kogoś... Te czarne włosy, kobaltowe oczy, biała szata...
- Nasza tawerna... - dziewczyna patrzyła na nią otępiałym wzrokiem.- Coś jest nie tak? Wiem, że mogę trochę przynudzać, ale... Spokojnie, nie gryzę!- krzyknęła, gdy Naleen zaczęła się od niej oddalać.- Proszę się uspokoić!
Dziewczyna nagle zdała sobie sprawę z kim rozmawia. Biała szata, dziwny pokój, czarna dziura... W ostatniej chwili opanowała się i nie uciekła. Te oczy...
- Sz-szukam brata- zaczęła.
- Nie prowadzimy rejestru rodzeństw. Coś jeszcze?
Naleen odeszła, zostawiwszy zdziwioną do granic możliwości kobietę. Rozejrzała się po pomieszczeniu, uważając by nie uderzyć głową w niski strop. Naokoło niej znajdowali się przedstawiciele wszelkich nacji i wyznawcy wszelkich religii. Zdumiewała ją powstała tu "mieszanka" kulturowa. Wszyscy ludzie i inne rozumne gatunki posługiwali się innym językiem, ale rozumieli się bez problemów. Zdawali się być bezgranicznie szczęśliwi, opuszczeni przez problemy codzienności. Jednak w twarzy każdego z nich widoczne było odciśnięte piętno czasu. Mogli zabawiać się, dyskutować, śpiewać, ale z istotami całego globu, na pozur innymi, łączyło ich jedno- śmierć. Każdy z nich bowiem miał odejść do wieczności, ale nie spodziewał się, że nastąpi to tak szybko, za ułamek sekundy.
Stwierdzenie, że coś wisiało w powietrzu było jak najbardziej adekwatne do sytuacji. Nadchodzący Kres zdmuchnął płomienie świec, sala utonęła w morzu ciemności i strachu. Temperatura spadła gwałtownie do zera, ale i bez tego po wszystkich przebiegł zimny dreszcz trwogi. W kącie pokoju stała młoda, piękna kobieta w zadziwiającej sukni. Wszystkie oczy zwróciły się na nią, jako że była kapłanką zamorskiej religii bogini lodu, chłodu i śnieżnej pogody. Wznosiła ona swe ręce do nieba, pogrążona w skupieniu niezbędnym do odprawiania tajemnych rutuałów. Cienka suknia z błękitnego jedwabiu zakrywała częściowo plecy, dziwnie świecące bielą w ciemnościach. Stała do wszystkich tyłem, jakby nie obchodziły ją sprawy Matki Ziemii i jej dzieci. Nagle, zupełnie niespodziewanie, przerwała modlitwy i odwróciła się twarzą do zebranych. W jej oczach lśniły czerwone, przerażające płomyki otoczone wianuszkiem mniejszych, ale równie złowrogich. W mrokach dało się zauważyć twarz pokrytą pięknymi malunkami, będącymi zapewne jakimiś symbolami. Wyciągnęła rękę i dotknęła ramienia najbliżej niej stojącej Naleen. Jednak szybko ją zabrała, jakby oparzona niezwykłą dobrocią wprost promieniującą od dziewczyny. Zacisnęła pięść i zmrużyła oczy, tak, że po sali przebiegł cichy jęk. Otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, jednak nie mogła wydać żadnego dźwięku. Jeszcze raz dotknęła Naleen, złapała ją za nadgarstek. Wtedy zniknęła, zabierając ze sobą naszą bohaterkę, jak dobra matka ratująca dziecko przed nieuchronną zgubą. Zostawiła za sobą złoty deszcz, który siał w sali zniszczenie jeszcze przez wiele lat...
Tymczasem, 150 kilometrów na zachód, było bez zmian...