XIII
Obudziłem się na kanapie w salonie. Miałem wrażenie jakby cały dom wirował… Usiadłem. Czułem jakby głowa miała mi zaraz eksplodować, a żołądek wyskoczyć z ciała. Ostrożnie wstałem. Zachwiałem się lekko, ale nie straciłem równowagi.
- Wreszcie wstałeś… - tymi słowy przywitała mnie matka, gdy wszedłem do kuchni. – Przygotowałam ci kąpiel…. Lepiej zdejmij z siebie te ubrania, nie są za czyste.
- Co… czemu byłem w salonie?
- Zawiodłam się na tobie, Arturze. – Matka odłożyła dzbanek z świeżo zaparzoną kawą na stolik. Nie spojrzała nawet na mnie. – Jak mogłeś, tak mnie oszukać? A potem wracasz, nad ranem, pijany… tak pijany, że nawet nie potrafiłeś znaleźć pokoju… nie rób takiej niewinnej miny! – W końcu podniosła na mnie wzrok. Wzrok pełen żalu i złości – Zachowywałeś się tak głośno, ze pobudziłeś pół wioski! Konrad ledwo potrafił cię uspokoić! Nie spodziewałam się tego po tobie…
Skryła twarz w swoich szczupłych, drżących dłoniach. Patrząc na nią nie potrafiłem wydusić z siebie ani jednego słowa, żadnego wytłumaczenia. Nawet w mej głowie nie rodziły się żadne wypowiedzi. Po prostu – pustka. Taka męcząca pustka.
Ściągnąłem pogniecioną i cuchnąca alkoholem marynarkę i przewiesiłem ją przez krzesło. Ostrożnie, powoli, jakby była z jakiegoś drogocennego jedwabiu, a nie zwykłej bawełny. Spojrzałem po swoich butach – obłocone. Niczym nie przypominały tych lśniących lakierek, które matka kupiła mi pół roku wcześniej, za ciężko zarobione pieniądze… Czułem się podle, jak jakiś złodziej, kryminalista! Człowiek, któremu nikt nie może zaufać już więcej, skreślony w oczach swej rodziny!
Może, i bym tworzył kolejne epitety na swój temat, gdyby nie nagła wizyta Konrada i jego ojca.
Stali w drzwiach do kuchni, z niezbyt przyjemnymi minami. Konrad wyglądał jakby za chwilę miał dostać batem w plecy, jego ojciec zaś na twarzy miał wymalowaną wręcz nieludzką złość. Matka zaczęła coś do nich mówić nerwowo i bardzo szybko. Chodziła tam i powrotem, sprzątając pospiesznie naczynia ze stołu, nieprzerwanie mówiąc.
- Nie trudź się, Kornelio. Przyszliśmy na moment, wyjaśnić pewną sprawę.
Wtedy spojrzał na mnie, a ja wiedziałem, ze to będzie jeden z najgorszych dni w moim nastoletnim etapie życia.
- Chyba już wiesz, że chłopcy… wczorajszej nocy wybrali się do miasta.
- Tak, tak…, ale ja już porozmawiałam z Arturem, a on obiecał, że to się więcej nie powtórzy. Zresztą, mówił, że nic takiego się nie wydarzyło. – skłamała. Moja matka po raz pierwszy przy mnie skłamała.
- Nie kryj go, Kornelio – przerwał jej ojciec Konrada. – Mój syn się przyznał… oni byli… zresztą szkoda słów. Sądzę, że należy ich ukarać, obu surowo. Żeby im na myśl nie przyszło, żeby w przyszłości… ach...
Spojrzałem na jego czerwoną od złości twarz. Bałem się, tak bardzo się bałem tego gniewu, chociaż w głębi serca czułem, że owa kara nie będzie najgorszą w moim życiu.
Jak się potem okazało, naszą karą za nocne wycieczki miała być praca na polu. Praca przez całe lato, potem jesień… aż do zdania egzaminów na uniwersytet. Mogło to z początku przerażać, lecz z czasem dało się do tego przyzwyczaić. Zresztą, nie byłem chłopakiem, który w życiu w rękach nie miał łopaty, czy też nie potrafił doglądnąć gospodarstwa. Urodziłem się w małym górskim miasteczku, gdzie głównym zajęciem ludzi była hodowla i polowania. Nie raz bywałem w gospodarstwach sąsiadów, próbując drobną pomocą zarobić parę groszy.
Lecz mimo tej świadomości, niechętnie pracowałem w upale, wśród mdłych zapachów…
- Wspaniale, po prostu wspaniale… - powtarzał wciąż pod nosem Konrad, jednocześnie przekopując wyschniętą glebę. – Raz cię zabrałem ze sobą do miasta i już mamy kłopoty! Jak ja się teraz tam pokażę?!
- Właściwie, to się w ogóle nie pokażesz… - odparłem nawet na niego nie patrząc.
- Ugryź się w język! Coś wymyślę. Tylko, że już ciebie ze sobą nie zabiorę. Nie nadajesz się do tego. Zupełnie jak Teresa!
Po tych słowach, odłożył łopatę i zdjął przepoconą koszulę. Patrząc na niego, miałem wielką ochotę zrobić to samo, słońce nie dawało za wygraną i nieprzerwanie paliło w plecy. Jednak miałem opory nawet podwinąć rękawy przy Konradzie. Zdawałem sobie sprawę z tego, że, no cóż, moje ciało nie należy do najgorszych. I nigdy się go nie wstydziłem. Tym bardziej nie mogłem sobie pozwolić na zdjęcie ubrania przed Konradem.
- Wiesz, na tym przyjęciu… - przerwałem po chwili niezręczną ciszę – spotkałem taką jedną dziwną kobietę…
- Dziwną? To znaczy?
- Taką… nierealną? Nie wiem jak to nazwać… - Zamyśliłem się chwilkę, szukając odpowiednich słów – Była inna niż cała reszta. Inaczej ubrana, trupioblada, prawie białe włosy… Konrad, czy ja rozmawiałem z jakąś blondynką?
- Rozmawiałeś z mnóstwem kobiet! – przyjaciel stał teraz nieco dalej ode mnie, oparty o wbita w ziemię łopatę. – Ale trupiobladej staruszki nie pamiętam.
- To nie była staruszka – zaprotestowałem przekopując kolejny fragment suchej ziemi – Była młoda… nieco starsza, ale młoda… jej twarz, jej twarz pamiętam jak przez mgłę, ale na pewno nie była stara!
- Może po prostu byłeś tak pijany, że jakaś blondynka nagle stała się boską nimfą! Haha! Weź już nie opowiadaj bzdur, gdyby taka dziewczyna pojawiła się na zabawie, na pewno bym ją zauważył.
Już nic więcej nie mówiłem. Czułem jak rumieńce wstydu wstępują mi na policzki, dlatego nieco schyliłem głowę by uniknąć spojrzenia Konrada. Próbowałem skupić się na pracy, jednak ponownie coś mnie od niej odciągnęło.
Drogą obok przejechał spory powóz. Wręcz karoca! Pięknie zdobiona, okryta złotem, atłasem. Nie było wątpliwości, kto był jej właścicielem. Zamożna Dama zwykła w takich powozach wybierać się na popołudniowe przejażdżki do miasta. Odrzuciłem łopatę i jak małe dziecko, z wypiekami na twarzy, podbiegłem nieco bliżej. W powozie zauważyłem malutką istotkę – Helenę Wiktorię. Gdy mnie ujrzała, podniosła się nieco na swym aksamitnym siedzeniu jednocześnie uśmiechając się w moją stronę. Uniosłem rękę by jej pomachać, lecz widząc siedzącą obok dziewczynki Zamożną Damę, poczułem strach i schowałem obie ręce za siebie. Gdy obie odjechały, usłyszałem za sobą glos Konrada.
- To cud, że pozwoliła Helence wyjść na powietrze.
- Co masz na myśli? – Zapytałem.
- Teresa twierdzi, że rodzice trzymają ją wciąż w zamknięciu. Skąd wie? Pracuje dla naszego miejscowego lekarza… wiesz, jako taka gosposia, zakupy, sprzątanie, pomoc w kuchni. Chciała nieco zarobić na te swoje ukochane sukienki a u nas z pieniędzmi ostatnio.. ale nie o tym chciałem mówić. Ostatnio była z doktorem u Helenki. Mała podobno ma jakaś dziwną chorobę… dlatego taka blada, słaba… czy coś. Jej matka się tak tym przejęła, że nie pozwala małej wychodzić często na dwór, jak już to do ogrodu. Dziwna rodzina…
- Teresa często tam przychodzi? Znaczy do tego domu, z doktorem?
- Niekiedy… Ale – Konrad spojrzał na mnie spode łba – co się tak dopytujesz? Czasami chodzi tam z doktorem, by mu pomóc nosić te jego ciężkie torby z lekami… Arturze, ja ci radzę nie zaprzątać sobie tym głowy, bo jeszcze znowu jakąś głupotę zrobisz. Za dużo namieszałeś.
Tak, za dużo. I tak stojąc w pełnym słońcu, czując na sobie mokrą od potu koszulę i wciągając w płuca zapach spalonej trawy, zdałem sobie sprawę z tego, że mimo wszystko… namieszam jeszcze bardziej.
Powrócę na chwilę, do wspomnień, które wiążą się z Heleną Wiktorią. Po tym, jak już nie mogłem się z nią widywać, odczuwałem niesamowita pustkę. Nie czułem się potrzebny, nie potrafiłem znaleźć sobie miejsca. Zdałem sobie sprawę, że wielka radość daje mi nauczanie, pokazywanie komuś świata albo po prostu kontakt z kimś, kto chce mnie słuchać. Nigdy nie byłem zbyt rozmowny, a to, dlatego, że uwaga innych nigdy się nie skupiała na mych słowach – wolałem, więc siedzieć cicho. W czasie spotkań z Heleną Wiktorią role się odwracały. Ona była wpatrzona we mnie, jej duże, błękitne oczy śledziły każdy mój krok, każdy ruch wargami. Byłem nie tylko nauczycielem, ale także opiekunem i towarzyszem zabaw.
Po tym incydencie w lesie widywałem Helenę Wiktorię naprawdę rzadko. Gdy przejeżdżała powozem wraz ze swoja matką, lub, gdy przechodziłem koło jej ogrodu, a ona wtedy siedziała w oknie patrząc na kolorowe rabatki. Także kościół był miejscem, gdzie bez sprzeciwu mogłem spojrzeć na swoją „podopieczną”.
Bywało, że w niedzielę, na mszy, siedziałem niedaleko pierwszego rzędu ławek, gdzie Zamożna Dama wraz z rodziną i służkami słuchała nabożeństwa.
Przez ten czas, gdy ta kobieta siedziała w skupieniu, jej córeczka odwracała się do mnie i rozśmieszała mnie dziwnymi minami. Ja, po kryjomu, próbowałem robić to samo do niej. Jednak nie każdy tydzień zaczynał się taką… zabawą. Zdarzało się, że odgrywałem zupełnie inną rolę podczas mszy.
Prócz tego, że fascynowała mnie przyroda i medycyna, jako dziecko zakochałem się w muzyce. Matka widząc to, postanowiła rozwinąć moją miłość do dźwięków, jednak nie mieliśmy wystarczająco dużo pieniędzy na to, by wysłać mnie do szkół muzycznych, czy na prywatne lekcje. Tak, więc stanęło na tym, że będę pobierał lekcje na plebanii u starego organisty. Wkrótce potem lekcje gry na fortepianie zamieniły się na naukę gry na organach kościelnych. Gdy moje palce stały się sprawniejsze, zdarzało się, że w niektóre niedziele to ja grywałem psalmy, kolędy, pieśni. Moja gra nie zachwycała tak bardzo, jak wykształconych muzyków z akademii, mimo to ludzie w skupieniu słuchali i powstrzymywali się od jakiejkolwiek uszczypliwej krytyki.
Po jednym z takich nabożeństw, gdy zabrzmiały ostatnie dźwięki pieśni na zakończenie, tłum wiernych zebrał się przed kościołem, by w niewielkich grupkach przyjaciół i znajomych podzielić się nowymi plotkami. Nie zabrakło wśród nich Zamożnej Damy.
Wychodząc z budynku świątyni, zauważyłem Helenę Wiktorię stojącą niedaleko swej matki. Była znudzona, zniecierpliwiona. Szybko przebierała nóżkami w miejscu, tak jakby ziemia ja paliła w stopy. Gdy mnie zobaczyła, na jej twarzy pojawił się uśmiech. Podeszła do mnie.
- Dzień dobry, Arturze! – Ukłoniła mi się, a zaraz po tym cicho zaśmiała. – Ślicznie grałeś, ślicznie!
Wyciągnęła do mnie malutkie dłonie, klasnęła parę razy przy akompaniamencie cichego śmiechu. Uśmiechnąłem się do dziewczynki, po chwili zaczęliśmy rozmawiać. O jej nowych lalkach, pluszowym misiu, o tym, jaka jej guwernantka jest złośliwa i niemiła. Trwało to chwilkę, ułamek sekundy… potem Helena Wiktoria została zabrana. Przez swoja matkę, służkę, milczącego ojca.
Stałem jeszcze moment przed kościołem patrząc na odjeżdżające powozy i ludzi idących wśród, unoszącego się spod kół, kurzu.
A w uszach brzmiały mi słowa na pożegnanie, wypowiedziane przez dziewczynkę:
- Nie bój się, już nikt nie gniewa za te wilki.