XIV
Była jeszcze jedna rzecz, z którą trzeba było się nauczyć żyć.
Ciąża Anny.
Nikt o tym w mieście głośno nie mówił, a mimo to, słychać było jadowite szepty. Dziwnym zbiegiem okoliczności Anna urodziła kilka miesięcy po zawarciu małżeństwa. Fakt faktem, iż był to przedwczesny poród, jednak wiadomo było, iż ojcem dziecka nie jest ten, który się za niego podaje. Prawda była oczywista.
Raz dane było mi ujrzeć jej ślicznego synka. Jasny meszek na czubku głowy zwiastujący przeszłe złote loki, oczy po matce, duże, jak na niemowlę, dłonie. Zupełnie takie, jakie mam ja. Gdy do mnie w końcu doszło to, kim jestem dla tego małego stworzonka, nie potrafiłem się pozbierać. I czułem jakby cała społeczność skazała mnie na ukrzyżowanie.
Starałem się unikać spotkać z Anną. Wybierałem boczne szosy jadąc do miasta, szkoły. Często też siedziałem sam w domu, zanurzony w fabule różnych książek.
Dlatego odetchnąłem z ulgą na wieść, że Anna wraz z rodziną zamierza wyjechać do innego miasta.
- W końcu… skończy się ten skandal… - szeptały starsze kobiety, które przyszły na główny plac przed kościół, by popatrzeć na wozy mające zabrać bagaże i najcenniejsze meble rodziny Anny. Stałem z boku, nie chciałem się rzucać w oczy.
- Och! – Jedna z kobiet mnie zauważyła. Lecz zamiast szybko odwrócić głowę, spojrzała na mnie tymi małymi, ciemnymi oczkami i powiedziała:
- Masz szczęście, że nikt oficjalnie niczego nie ogłosił… ciesz się, że ta kobieta milczała i wzięła szybko ślub. Zresztą… lepiej by było, żebyś i ty znalazł sobie inne miejsce, młodzieńcze!
Po tych słowach, obie staruszki udały się do kościoła.
A ja jeszcze przez godzinę od odjazdu Anny stałem przy drodze wylotowej z miasteczka i wpatrywałem się w kamienie przy moich stopach.
Do późnego popołudnia leżałem prawie nieruchomo na łóżku i wpatrywałem się w sufit. Chciałem zasnąć, nie potrafiłem. Słuchałem ciszy, potem krzątania się matki w kuchni. Miałem taką straszliwą pustkę w głowie. Albo aż taki wielki chaos, który tylko sprawiał wrażenie nicości. Wreszcie, koło godziny osiemnastej postanowiłem wstać.
Wyciągnąłem spod łóżka portret Anny, który dostałem od niej na początku naszej znajomości. Bym o niej pamiętał, mówiła, byśmy spali razem nawet gdy dzieli nas ściana. Obrazek schowałem za pazuchą, z szafy w holu wyciągnąłem strzelbę ojca. Całe szczęście matka była w ogrodzie.
Nałożyłem na głowę kapelusz i podążyłem w stronę lasu. Świeciło jeszcze słońce, lecz nikogo na ulicy nie spotkałem. Tym lepiej dla mnie. Gdy już znalazłem się wśród drzew, pod ich cieniami, znalazłem oddaloną nieco od ścieżki polanę z paroma głazami. Na pniu jednego ze ściętych tam buków postawiłem portret Anny. Oddaliłem się parę kroków, załadowałem strzelbę.
Pierwszy strzał. Pudło. Kolejna kula w lufie.
Drugi strzał, trafiony! Obrazek odskoczył parę metrów od pnia. Podbiegłem, wziąłem do ręki podobiznę byłej kochanki i zobaczyłem dziurę w jej policzku…
Kilka razy powtórzyłem akt strzelania do portretu. W końcu, gdy już zostały z niego mniejsze kawałki drewna, strzelałem do drzew. Później na oślep. Po niespełna dwóch godzinach zaczął padać ciężki deszcz. Rzuciłem strzelbę w krzaki, padłem na kolana i oparłem się czołem o jeden z głazów. Zacisnąłem zęby i oczy, spod których mimowolnie wydobyły się łzy. Może nie z rozpaczy a z bólu, jaki przysporzyło mi pocieranie czoła o ciemny, szorstki głaz. Ale nie pamiętam, czy czułem cokolwiek. Nie potrafię sobie przypomnieć ile czasu tkwiłem przy tym wysokim kamieniu.
Lecz dokładnie mogę opisać, co sprawiło, że zerwałem się na równe nogi. Do mych uszu doszedł szmer… jednak nie kropel deszczu uderzających o liście. Dźwięk łamanych gałązek, przedzierania się przez krzaki. Powoli podniosłem głowę, rozejrzałem się ostrożnie na boki. Kilka par wilczych oczu śledziło każdy mój ruch. Pierwsza myśl: czemu nie wystraszyły się strzałów? Teraz doszło do mnie, że te zwierzęta były do nich już od dawna przyzwyczajone, za sprawą polowań w tym lesie. Może po prostu myślały, że skorzystają z okazji i porwą jakieś zastrzelone zwierzę. Ale musiały się rozczarować…
Chciałem się powoli wycofać, jednak nie potrafiłem zrobić kroku. Nie zdołałem policzyć ile zwierząt było ze mną wtedy na polanie. Pięć, sześć? Może dziesięć? Wciąż się pojawiały kolejne, lub parę znikało w krzakach. Do tego ten zimny deszcz i krew spływająca po moim czole.
Najgorsze było to, że nie miałem przy sobie broni. Głupotą było odrzucanie jej w krzaki. Jednak musiałem cos zrobić, nie mogłem czekać aż któryś z wilków rzuci mi się do gardła. Zdawało mi się, jakbym rozmyślał o ucieczce dobre dziesięć minut, lecz zapewne było to dziesięć sekund.
W życiu nie przypuszczałem, że będę musiał uciekać przed stadem drapieżników, przeskakując kłody, pnie… Wpadłem w taką panikę, gdy pomyślałem o braku broni, że rzuciłem się w stronę gdzie ją odrzuciłem. Potknąłem się o kamienie, jednak nie upadłem. Przeciskając się przez krzaki jeżyn chwyciłem jakiś kij i odwróciwszy się, zamachnąłem się z całej siły na pierwszego wilka. Biegłem dalej nie patrząc czy trafiłem. Wpadłem w zimny strumień, czułem jak woda napływa mi do butów. Kilka metrów dalej upadłem na rozmoczoną glebę, brudząc twarz błotem. Próbując wstać, myślałem, ze się poślizgnę, jednak udało mi się umknąć między wysokie krzaki, tuż przy pagórku. Ledwo łapiąc oddech zacząłem się na niego wspinać. Pod paznokcie wchodziły mi brudne grudki ziemi, do ust dostawał się kurz. Nadchodził zmierzch, deszcz powoli przestawał padać. Byłem tak spanikowany, że w parę chwil wpiąłem się stromą ścieżką ku wyjściu z lasu. Potykając się o swoje nogi, wybiegłem dalej, na żwirową drogę, prowadzącą do miasteczka. Nie patrzyłem za siebie, czy zwierzęta dalej mnie gonią. Chciałem jak najdalej znaleźć się od tego przeklętego lasu.
Zwolniłem kroku, po paru chwilach się zatrzymałem. Ale nadal nie odwracałem się by sprawdzić, czy ktoś lub coś mnie goni. Usiadłem na poboczu, oparłem się o jedno z ogrodzeń, oddzielający czyjąś posiadłość od drogi. Byłem zbyt zmęczony by zastanawiać się czyj to jest dom…, lecz po chwili przyszła odpowiedź.
Usłyszałem jak ktoś mnie woła. Cieniutkim, dziewczęcym głosikiem. Lekko obróciłem głowę, by kątem oka zobaczyć jak Helena Wiktoria wychyla się przez okno swojego pokoju na parterze. Po chwili dziewczynka weszła na parapet i przez otwarte okiennice wyskoczyła do ogródka. Podbiegła do płotu i wyciągnęła rękę.
- Arturze! – Mówiła głaszcząc włosy na moim czole. – Ty jesteś chory!
- Nie, nie… - Zaprzeczałem. – Ty lepiej wracaj do domu, zimno jest, przeziębisz się.
- Ale wejdź ze mną! – Prosiła dziewczynka. Chwyciła mnie za ramię gry wstawałem. – Bardzo cię proszę.!
- Nie. – Uciąłem i strąciłem malutką dłoń dziewczynki z mojej ręki. – Wracaj do pokoju zanim ktoś cię zobaczy.
- Nie rozkazuj mi! – Helena Wiktoria tupnęła z impetem nogą. Sprawiała wrażanie obrażonej, jakbym nie chciał kupić jej jakiejś lalki, która jej się spodobała w sklepie.
Jednak postanowiłem nie ulegać. Wyszedłem na drogę i zacząłem powoli iść przed siebie. Lecz nie odszedłem za daleko. Poczułem jak coś w żołądku zaczyna mi wirować. Padłem na kolana, zwymiotowałem a potem zemdlałem…
Później dowiedziałem się od swojej matki, że ojciec Heleny Wiktorii zabrał mnie do doktora Heubendorffa. Tak dostałem jakiś zastrzyk, podobno witaminy. Gdy przenoszono mnie do domu, całą drogę o czymś majaczyłem, że już nie będę, że już nigdy nie będę… Przez moment myśleli, że opętał mnie zły omen i żona doktora chciała wezwać księdza. Lecz gdy tylko moja matka o tym usłyszała, wypędziła wszystkich i zamknęła dom na wszystkie możliwe zamki. Całą noc przy mnie czuwała, zmieniając okłady i opatrunki. A gdy otworzyłem oczy, uśmiechnęła się do mnie i szepnęła, tak jak wtedy, gdy byłem mały:
- Śpij.
I nigdy już nie rozmawialiśmy o tym, co się w lesie wydarzyło.