VIII

To właśnie tak wygląda śmierć? Niejednokrotnie był pewien, że umiera, ale tym razem wszystko wyglądało inaczej. Biorąc pod uwagę, że uprzednio jednak przeżył, to ta śmierć musiała być prawdziwa. Udało mu się wydostać się na zewnątrz, opuścić ten zatęchły budynek. Ale za jaką cenę? Osobiście wybrałby inną drogę, niż skok z trzeciego piętra, który mógł się skończyć tylko w taki sposób. Długo nie przyjdzie mu cieszyć się tą wolnością. Pomimo panującego na zewnątrz chłodu mężczyzna czuł rozchodzące się po całym ciele ciepło. Jedynie strasznie zmarzły mu stopy. Było tak przyjemnie, że mógłby leżeć tu wieki. Pod jego plecami rytmicznie poruszało się coś wyjątkowo gorącego, zapewne jego własna krew. To było takie upiorne, był taki młody, w ogóle nie chciał umierać. Nie zdążył nawet posłać córki do szkoły, doczekać się wnuków… A ta ciemność… Ciemność była najgorsza. Nigdy wcześniej nie bał się ciemności, a teraz przywodziła na myśl najgorsze koszmary, których zazwyczaj nie miewał. Jakby coś nagle przesłoniło mu świat.

-Ej, ty! – cichy, kobiecy głos uświadomił mężczyźnie, że jeszcze żyje. Był on tak bardzo stłumiony, musiał dochodzić z oddali – Wstawaj!
Nie był w stanie.
∞
Alan Thomas wiercił się niespokojnie na swoim materacu. Ta straszna kobieta, zadająca mu mnóstwo pytań, dopiero co wyszła, a na zewnątrz rozpętało się istne piekło. Odgłosy wielu par butów mieszały się z wrzaskami i tylko nieco cichszymi rozmowami. Poczuł nagłą tęsknotę do swojego spokojnego gabinetu, gdzie jedynym zagrożeniem był atak któregoś z podwładnych, ewentualnie zwalenie się na jego osobę wielkiej sterty papierów. A teraz był tu, nawet nie wiedział, co to za tu. Przeszło mu na myśl, że źródłem hałasu mogą być jego podkomendni, przybyli z odsieczą. Nie istniała żadna inna alternatywa, to musiało być to. Tak jak zawsze przypuszczał, był wspaniałym i niezastąpionym szefem. Każdy ruszy pomóc takiemu przełożonemu w potrzebie!
Poczłapał do drzwi i przyłożył ucho do zimnej stali. Nie słyszał niczego. Kompletna cisza. Nie udało im się? Te cholerne wampiry powybijały wszystkich? Nie, to niemożliwe. Z tak silną motywacją musiało powieść się każdemu. Zrezygnowany usiadł z powrotem na materacu. Tląca się w Thomasie iskierka nadziei niemal całkowicie zanikła, jakby nigdy nie rozgorzała. Oparł głowę o ścianę i przymknął powieki. Tak czy siak, pozostało mu jedynie czekać i liczyć na cud.
∞
Jasnowłosa dziewczyna bezszelestnie przemknęła na drugą stronę ulicy. Upewniła się, że nikogo nie ma i znikła za kamienicą. W jednej ręce trzymała mały pakunek, drugą podtrzymywała się ściany budynku. Z wyglądu można było wziąć ją za szesnastolatkę, jednak w rzeczywistości miała dopiero czternaście lat. Całe dotychczasowe życie spędziła na ulicy. W końcu uśmiechnęło się do niej szczęście i mogła to zmienić. Nie znosiła tych wszystkich bogatych ludzi. Myśleli tylko o sobie, wykorzystując takich jak ona. Jednak ten mężczyzna był inny. Mimo, iż zawsze był szykownie ubrany, elegancki w pełnym tego słowa znaczeniu, nie zwracał się do niej z pogardą, do jakiej zdążyła przywyknąć. Zdawało jej się, że jest komuś potrzebna i ta myśl dodawała jej chęci do dalszego życia. Jeśli dobrze pójdzie, długiego życia.
Rozejrzała się wokół, oczekując na owego mężczyznę. Widzieli się zaledwie kilka razy, a ona już musiała odpychać od siebie te głupie myśli, mniemające szans na zaistnienie. Znając życie tamten tylko ją wykorzysta i w najlepszym razie zostawi samej sobie, łamiąc wcześniejsze obietnice. Dziewczynie zrobiło się gorąco, gdy w końcu się pojawił. Szedł dość wolnym, pewnym siebie krokiem. Jak zwykle ubrany w idealnie skrojony płaszcz w biało-czarną kratę. Tym, co ją zdziwiło, była towarzysząca mu kobieta. Ciemne włosy miała częściowo ukryte pod twarzowym kapeluszem. Ubrana w modną krótką kurtkę stawiała nieco za duże kroki, przytrzymując się ramienia mężczyzny. Nastolatka nawet nie wiedziała, jak się nazywał… Czy spytanie go o nazwisko nie będzie zbyt niestosowne? Skoro on sam nie uznał tego za właściwe, nie powinna tego wiedzieć. Poprawiła swoje zaniedbane włosy i ruszyła w ich stronę.
Mężczyzna jak zawsze uprzejmie się przywitał. Policzki dziewczyny zapłonęły nieśmiałym rumieńcem. Wymamrotała powitanie mając nadzieję, że mężczyzna nie uzna jej za zuchwałą.
Pospiesznie podała mu małą paczkę.
-Skąd to masz, Claro? – spytał natychmiast, ledwo rzuciwszy okiem na przekazany mu przedmiot. Oba płyny, tak odmienne od siebie, były tak samo piękne.
Dziewczyna spojrzała na bruk pod swoimi stopami.
-Stamtąd, co zazwyczaj. Wie pan, koło mojego… miejsca pracy jest wyjątkowo stary budynek. Prawie nikt o tym nie wie, ale w środku wprost roi się od wampirów.
-Sama go zabiłaś? – zdziwiła się towarzysząca mężczyźnie kobieta, Aida.
-Oczywiście, że nie! – odpowiedziała Clara. Zdała sobie sprawę, że odpowiedziała zbyt gwałtownie i speszyła się
-Wyjaśnię ci to później – szepnął kobiecie do ucha Benitez, po czym rzekł do dziewczyny – Mam nadzieję, że nie pomieszczałaś tej właściwej krwi z jakąś inną?
-Nie, zrobiłam dokładnie tak, jak pan mówił.
-Doskonale – wyjął z kieszeni kilka zmiętych banknotów – Oto obiecana zapłata.
Skinął głową i wraz z kobietą zaczęli się oddalać. Clara przez chwilę stała oszołomiona, wpatrując się w trzymane banknoty. Przez całe swoje życie nie miała tylu pieniędzy. Zapewne dzięki temu mogła porzucić pracę prostytutki, zadbać o siebie i zatrudnić się jako sprzątaczka czy opiekunka. Jednak to nie było to, o co jej chodziło. Pod wpływem nagłego impulsu podbiegła do odchodzącej pary.
-Za mało? – spytał Benitez, marszcząc brwi.
-Nie. Po prostu wspomniał pan, że jeśli nie zawiodę, będę mogła dla pana pracować…
-Pracować? Dla mnie?
Twarz dziewczyny znów zrobiła się czerwona. Nie powinna był tego mówić.
-Przepraszam, ma pan rację. Byłam głupia, że w ogóle spytałam.
-Nie sądzę. Pomyślę nad tym – uśmiechnął się i tym razem odeszli na dobre.
∞
Benitez nie miał w zwyczaju pukać. Otworzył drzwi do pokoju zajmowanego przez Alberta płynnym, zdecydowanym ruchem. Rozejrzał się po pomieszczeniu, szukając wzrokiem rezydenta. Musiał gdzieś wyjść, nigdzie go nie było. Dziwne, biorąc pod uwagę, że zapowiedział odpowiednio wcześniej swoją wizytę. A może nic o tym nie mówił? W końcu nie myślał już tak jasno, jak dawniej. Może i wciąż wyglądał jak trzydziestolatek, zdrów jak ryba, jednak jego umysł był niewiele wydajniejszy od umysłu dziewięćdziesięciolatka. Cholerstwo jedno. Nie dość, że smakowało odrażająco, to jeszcze było takie nieskuteczne i niedopracowane. Jednak dzięki tej małej dziwce mógł położyć kres temu, nie tylko swojemu, problemowi.
Albert musiał kiedyś wrócić.
Nie będę tu siedział w nieskończoność, pomyślał i udał się do pokoju Anais. Denerwowało go, że musieli przez jakiś czas razem mieszkać w jednym miejscu, ale, niestety, było to najlepsze wyjście.
W swoim stylu otworzył drzwi pokoju Anais. No proszę, znalazła się nasza zguba… Leżała na łóżku, bynajmniej nie bezczynnie i nie daj Boże sama. Tkwiąc w objęciach Alberta nawet nie zauważyła, że wszedł do pokoju.
Benitez skrzywił się. Nic dziwnego, że wolała Alberta, skoro on sam miał rozum emeryta. Już miał znacząco chrząknąć aby zwrócić uwagę na swoją osobę, jednak w tej samej chwili Albert spojrzał mu prosto w oczy. Nienawidził tego zimnego jak lód wzroku. Parszywy wampir. Zawsze musiał widzieć wszystko.
-Nie sądziłem, że tak szybko wrócisz – rzekł z uśmiechem – Nieomal zapomniałem o naszym spotkaniu.
Benitez jak zwykle skonsternowany zachowaniem wampira usiadł na miękkim fotelu w kącie pokoju, czekając aż tamten łaskawie zejdzie z Anais.
-No dobra, o czym chciałeś ze mną pogadać? – spytał, siadając w niebieskich gaciach na łóżku.
-Mam kolejną porcję. Teraz mamy wystarczająco dużo, żeby coś z tego zrobić.
-To zabawne. Wiesz, że u Anais nie zauważyłem żadnych oznak starzenia się ani ciała, ani umysłu? Tobie wydaje się niezwykle na tym zależeć.
-Dasz to swojemu ojcu, czy nie?
-Nie.
-Co? Za te wszystkie lata, przez które ci pomagałem, ty teraz… - głos mężczyzny coraz bardziej się unosił.
Albert natychmiast mu przerwał.
-Nie dam tego ojcu, bo on nie żyje.
-Kto go zabił?! – zdziwił się Benitez. Ogarnęła go fala niepokoju. Kto teraz przygotuje dla niego lekarstwo?
-On – odpowiedziała Anais, kładąc dłoń na ramieniu Alberta.
-Że co?!
-Nie miałem innego wyjścia. Szczerze mówiąc, osobiście niespecjalnie mi to przeszkadza. Dla was jednak sprawa przedstawia się nieco gorzej…
-Nie pieprz głupot! – mężczyzna zerwał się z fotela. Teraz krzyczał już na całe gardło – My mamy problem? Ty też zaraz będziesz mieć problem!
-Spokojnie, panie towarzyszu… Zapominasz, do kogo mówisz. Stary nie żyje już od dobrego miesiąca. Nie znam się na tym całym gównie, ale znam innych, co się w tym orientują wystarczająco dobrze. I nie zadają głupich pytań, jak mój umiłowany świętej pamięci ojciec.
Benitez nieco spuścił z tonu i opadł na fotel niczym kamień w wodę. Mimo to wciąż nie był spokojny. Stres zdecydowanie mu nie służył.
-To mam ci to dać, czy nie?
-Co dokładnie?
-Dwadzieścia pięć mililitrów płynu mózgowo-rdzeniowego wampira i trzydzieści mililitrów krwi z tylnej tętnicy mózgu.
-Powinno wystarczyć – podsumował Albert, bawiąc się rozwichrzonymi włosami Anais – Resztę będziemy dobywać na bieżąco, żeby nie wzbudzać aż takich podejrzeń. I pomyśleć, że zabijam swoich, żeby wam pomóc…
-Zauważ, że my pomagamy tobie – wtrąciła Anais.
-Nie zapominaj o tym – Benitez podszedł do drzwi i spojrzał na Anais, odzianą w jedwabny biały szlafrok – Wiesz, gdzie mnie znaleźć.
∞
Vivien z niecierpliwością przestąpiła z nogi na nogę. Co on wyprawiał? Musieli się śpieszyć. Wykrycie ich drogi ucieczki było tylko kwestią czasu. Podeszła do wielkiego kontenera na śmieci, z którego sama przed chwilą się wygrzebała. Teraz ze sterty śmieci wystawały jedynie nagie stopy. Uniosła fragment zeszłotygodniowej gazety i zacisnęła usta.
∞
Nagle, całkowicie niespodziewanie, ciemność ze świadomości mężczyzny całkowicie znikła, ustępując miejsca jasności. Jasność? Światełko w tunelu… Zaraz, jakaś postać. Kobieta? Przyszła, aby być jego przewodniczką po świecie umarłych? Jednak ta cała śmierć nie była taka zła… Po chwili postać przemówiła, a otaczający ją blask do złudzenia przypominał światło, jakie wytwarzają uliczne latarnie.
-Rusz się, oni zaraz tu będą!
Miała niezbyt przyjemny głos jak na anielicę. Chyba nie trafił do piekła?
-Oni? – wychrypiał.
-Poleżysz w śmieciach kiedy indziej, nie mam zamiaru dać się złapać.
-Śmieci… Co? Przecież ja umie...
Kobieta gwałtownie chwyciła go za ręce i uniosła do pozycji siedzącej. Spod pleców Maxa wypełznął wielki, gorący szczur.
Zwierzę wyglądało na nieco przyduszone. Łapczywie chłonąc przesączone odorem rozkładających się odpadów powietrze, uciekł w popłochu.
Max nie mógł uwierzyć w to, co się działo. Viv wyskoczyła z trzeciego piętra i wciąż żyła? Na pierwszy rzut oka miała się całkiem dobrze. Co dziwniejsze, on również. Oszołomiony wygramolił się z wielkiego kontenera na śmieci. Całe ubranie miał obklejone różnymi szczątkami, których pochodzenia wolał nie znać. Odsłonięta część ciała przedstawiała się podobnie. Stanął w końcu na ziemi, dotykając nagimi stopami porzuconej książki. Wzdrygnął się z obrzydzenia i wyplątał z włosów jakiś nadgniły patyk. Ta sterta śmieci uratowała mu życie.
-Wiedziałaś, że to tu stoi? – spytał. Co za kompromitacja. I czemu te śmieci musiały być takie obślizgłe?
-Trzymaj – kobieta rzuciła w jego stronę zawiniątko szmat. Chwilę potem dołączyły do tego buty – Ubierz to.
-Och, Viv, przygotowałaś nawet dla mnie ubranie, jak miło.
-Wali od ciebie na kilometr, możesz chociaż z daleka wyglądać normalnie.
Max naburmuszył się i urażony wciągnął spodnie i koszulkę.
-Pospiesz się! – poganiała go Vivien – Zmywamy się. Nas czas i tak już minął, bo tobie się zachciało drzemki w śmieciach.
Jak gdyby na potwierdzenie tych słów, fala podniesionych głosów zaatakowała ich uszy.