Lepiej nic nie będę mówić... :<
Chociaż nie, zapomniałam dodać:
pierwsza część honorów dla Call...
XIV

Załamany Thomas leżał na kanapie w swoim gabinecie. Próbował nie myśleć o niczym.
Wdech, wydech…
Dalej, staruchu, przypomnij sobie te metody medytacji, których nauczyłeś się u mnichów w Tybecie!
Już raz uratowały ci życie!
Mężczyzna rozejrzał się po swoim gabinecie z nowej perspektywy. Rzadko kiedy siadał na kanapie dla podwładnych. Musiał przyznać, że był stąd wspaniały widok na dyrektorski dywanik. Można by nawet pokusić się o określenie – złowieszczy...
-Nie, nie, nie dam rady – pożalił się piętrzącym się na biurku dokumentom – Nie mogę o tym nie myśleć!
A fakty były przerażające. Thomas myślał, że nic gorszego niż pobyt w niewoli nie jest w stanie go spotkać. A jednak. Wrócił do, jakby się mogło wydawać, bezpiecznej oazy spokoju, która okazała się być jednym wielkim burdelem. Nie mógł nawet zając się wypełnianiem swoich ukochanych papierów! A to wszystko przez tego zdrajcę!
Antonio, którego Thomas osobiście zabrał żebrającego z ulicy, tak mu się odwdzięcza za dobroć, jaką mu okazał?! Jaką wszyscy mu okazali?! Chciał zabić jego podopieczną i... i... i...
Thomas mimowolnie uśmiechnął się na wspomnienie żony.
Szybko jednak jego myśli powróciły do parszywej rzeczywistości.
I... i romansował z Evą! Jego własna żona zdradziła go z młodszym podwładnym! Dlaczego?! Dlaczego?! On miał przecież wszystko! Urodę, stanowisko, intelekt i bardzo ją kochał, był w stanie zrobić dla niej wszystko! Wszystko! Co ta farbowana lisica widziała w tym judaszu?! Zajmował marną posadę, przystojny też specjalnie nie był... Pewnie pociągała ją jego egzotyka...
Thomas gwałtownie usiadł i ukrył głowę w ramionach. Spowodowało to, że trzymający się na słowo honoru guzik marynarki z impetem odleciał kilka metrów dalej. Co za ulga, ten garnitur Maxa strasznie go cisnął. Czy oznaczało to, że jego żona też jest zdrajczynią i chciała go zabić? Thomas nie mógł wyobrazić sobie, aby była to prawda, jednak jako szef poważanej organizacji musiał brać pod uwagę wszelkie ewentualności.
Podsumowując.
Fakt pierwszy: Antonio dopuścił się ohydnej zdrady, co nie może zostać mu wybaczone.
Fakt drugi: Mało prawdopodobne, aby działał sam. Nie mógł się przebrać za staruszkę, jednocześnie prowadząc samochód jako Antonio. Starowinka była prawdziwa. Pozostaje więc pytanie: gdzie reszta jego współtowarzyszy i kto im przewodzi? Jaki mają cel?
Fakt trzeci: Eva Brown jest wspólniczką zdrajcy. Nie, ona sama jest zdrajczynią. Jej również nie można wybaczyć.
Fakt czwarty: Alan Thomas jest najlepszym szefem, jaki kiedykolwiek rządził Firmą i z pewnością rozwiąże ten niecierpiący zwłoki problem!
Wreszcie serce w piersi Thomasa przestało walić jak młot pneumatyczny. Ach, jak zwykle suche fakty i dokładna analiza zdarzeń przynosiły ulgę.
Mężczyzna już miał opuścić swój gabinet, kiedy niespodziewanie drzwi otworzyły się same.
W progu stanęła Vivien Taylor.
Za jej plecami Victoria z przepraszającą miną bezradnie wymachiwała rękami. Dopiero, gdy szef zapewnił ją, że nie zostanie wylana, powróciła na swoje miejsce, raz po raz zerkając nieprzyjaźnie na przybyszkę.
-Co tu robisz, Vilien? – spytał podejrzliwie Thomas. Nie mógł już nikomu ufać – Skąd w ogóle znasz to miejsce?
Vivien zignorowała nową wersję swojego imienia. Pytanie też.
-Ta cała sprawa... – zaczęła jakby niepewna, czy właściwie chce coś powiedzieć - To wszystko, co się tutaj dzieje... To wszystko ma związek z tym... Ze śmiercią Joe’go.
Thomas zastygł bez ruchu. Skąd ona mogła to wiedzieć?
-Co ty...
-Wtedy, dwa lata temu... – kontynuowała – Wiem o tym wszystkim więcej, niż by mogło się panu wydawać. I więcej, niż sam pan wie. Byłam cały czas z nim.
Thomas wykorzystał chwilową ciszę.
-Kim ty właściwie jesteś?
-Vivien Taylor. Byłam jego narzeczoną.
Pierwszy raz od niepamiętnych czasów mężczyzna nie umiał odnaleźć się w sytuacji.
-Wszystko ci powiedział? Znaczy... Czym się zajmował?
-Ta... Pomagałam mu.
-Co? Nie mów mi, że...
-Nie. Nie do końca.
-Nie rozumiem.
-Joe cały czas namawiał mnie, żebym tu przyszła. Nie miałam takiego zamiaru... Aż do teraz – zaśmiała się niepewnie – Mówią, że lepiej późno niż wcale, ale jakoś nie jestem przekonana. To robiło się wkurzające, cały czas mnie namawiał. Zapewniał mnie, że pomimo swoich wad jest pan całkiem znośny...
Brew Thomasa zadrżała nerwowo. To wcale nie było miłe.
-Przyszłabym i co? Byłabym tylko jakimś odmieńcem, to wszystko...
-O czym ty mówisz? Jakim znowu odmieńcem?
Vivien odwróciła się i wreszcie spojrzała Thomasowi prosto w oczy.
-Nie jestem jedną z tych, jak wy to mówicie...
-Chodzi ci o egzorcystów?
-Ta.
Thomas wciąż nie wiedział, o co jej właściwie chodzi.
-No i w czym rzecz?
-Co jeśli mimo tego mogę zabić wampira?
-Ty? – mężczyzna uśmiechnął się z powątpiewaniem.
-Wiedziałam, że mi pan nie uwierzy. To była strata czasu. I dla mnie i dla Joe’go.
Viv skierowała się w stronę wyjścia, czując w sobie wielką pustkę, którą Thomas jeszcze bardziej pogłębił. Była pewna, że tak będzie. I co z tego? Przez ostatnie dwa lata radziła sobie sama, to teraz też da radę...
-Zaczekaj.
Mężczyzna stanął tuż przed nią.
-Powiedz mi chociaż, jak zginął Joe...
∞
John, pomimo metalowej rury boleśnie wbijającej mu się w ramiona, miał wrażenie, że zaraz zaśnie. Siedział tu zaledwie kilkanaście minut, a już nie miał sił wpatrywać się w zapadniętą twarz Juliette.
Ciche buczenie lamp i pikanie dziwacznych urządzeń tworzyły idealną kołysankę podobną do tych, jaką kilkanaście lat temu śpiewała mu na dobranoc mama. Zapewne zasnąłby, gdyby do sali nie wszedł lekarz. Ten sam, z czasów, kiedy John trafił tu po raz pierwszy. Blondyn poniósł głowę i wpatrywał się chwilę, jak doktor Flame robi coś przy dziewczynie i poprawia jakieś dziwne kabelki.
-Powie mi pan w końcu, co z nią?
Lekarz odchrząknął donośnie i poprawił przydługie siwe włosy wpadające mu do oczu.
-Nienajlepiej… Udało nam się ją uratować, ale jej stan wciąż jest ciężki i nie mam pewności, czy… Przykro mi, ale dziecka nie udało się ocalić.
-Kogo?!
Zdziwiony lekarz spojrzał na zbielałą twarz Johna.
-Nie wiedziałeś?
Blondyn energicznie pokiwał głową, wpatrując się wielkimi oczami w lekarza.
-Juliette była w ciąży – Flame znów spojrzał na jakieś nieokreślone urządzenie – Muszę już iść, jak coś będzie nie tak, to wołaj.
Jako, że Johnowi skutecznie przeszła ochota na zadawanie pytań, lekarz szybko znikł z pola widzenia. On sam powrócił do otępiałego wpatrywania się w twarz dziewczyny, jednak senność całkowicie mu przeszła.
Robił się coraz większy ruch. Kolejną osobą, która weszła do niewielkiej sali był Brian. Podszedł do szpitalnego łóżka, trzymając w rękach jakieś szklane naczynie, przypominające najzwyczajniejszą w świecie szklankę. Jak się później okazało, była to szklanka, wewnątrz której tkwiła niewielka strzykawka.
-Śpisz? – spytał Johna, widząc jak ten tkwi bez ruchu.
-Nie – wybuczał blondyn, a jego głos skutecznie tłumiony był przez ramiona.
-Rozmawiałem przed chwilą z lekarzem. Mam coś, co powinno jej pomóc.
John ożywił się i przerwał wegetację na krawędzi łóżka.
-Co?
-To – Brian wyjął strzykawkę ze szklanki.
-Co to jest?
-Płyn, który znaleźliście w tamtym domu.
-To ma jej pomóc? Jesteś pewien? – John spojrzał podejrzliwie na kolegę – A może ty też chcesz ją zabić?
-Nie gadaj bzdur – odparł spokojnie, podchodząc do stojaka na kroplówkę – Dokończyłem badać tą próbkę, którą wcześniej wy zaczęliście. Całkiem przydatne, nie powiem.
-Co ty robisz?
Brian wkłuł igłę w zawartość woreczka i opróżnił strzykawkę.
-Czy do ciebie nic nie dociera? Powiedziałem, że jej pomagam.
-Ale co to właściwie jest?
-Nie jestem w stanie ci teraz powiedzieć, skąd to dokładnie pochodzi. Mogę ci tylko podać nazwy niektórych składników, ale, no wiesz, bez urazy, nie za wiele z tego zrozumiesz.
-Zabiję cię, jak jej to zaszkodzi.
Brian uśmiechnął się słabo.
-Nie wątpię – spojrzał na zegarek – O nie, kiedy zrobiło się tak późno? Muszę już iść. Lena się wścieknie, jeśli nie przyjdę. Chodzi o Antonia. Nie chce gnój nic powiedzieć, a ona ma niby jakąś cudowną metodę przesłuchań… Na razie.
I znów zostali sami – oderwany od rzeczywistości niedoszły tatuś John, nieprzytomna Juliette i dziwne pikające urządzenia.
Wszyscy coś robili, tylko on siedział jak kołek. Wstał i zaczął krążyć po pomieszczeniu. Lepsze coś, niż nic, nawet, jeśli nie było to zbyt twórcze zajęcie. Gdy Johnowi zaczęło się robić niedobrze od kręcenia się w kółko, przystanął i zaczął liczyć kropelki, kapiące z plastikowego worka do równie plastikowej rurki. Niestety nie mógł skupić się należycie na tym zadaniu. Co chwila spoglądał, czy dziewczyna aby na pewno się nie obudziła, przez co musiał zaczynać liczenie od nowa. Kiedy i to mu się znudziło, postanowił powrócić do nic-nie-robienia i tępo wpatrywał się w Juliette. Wolał nie myśleć, że to wszystko było jego winą. Gdyby tylko coś zrobił, to wszystko nie miałoby miejsca… Jak zawsze spisał się jak ostatnia pierdoła. Brawo, John, gratulacje.
W pierwszym momencie wydało mu się, że się przewidział. Wiadomo, wyobraźnia płata różne niespodzianki. Podszedł bliżej i okazało się, że miał rację. Juliette wreszcie otworzyła oczy.
-Nie umiałam ci tego powiedzieć – szepnęła cicho, wpatrując się w uśmiechniętą twarz Johna.
Przez moment nie wiedział, co odpowiedzieć.
-Nie szkodzi… Cieszę się, że z tobą już lepiej.
-Cieszysz się? Jak możesz się cieszyć? Przeze mnie… - głos ugrzązł jej w gardle, a po policzkach zaczęły płynąć łzy.
-Może to i lepiej – John zawahał się. Może nie powinien był tego mówić. Był beznadziejny w pocieszaniu – Znaczy… No, znaczy, nie lepiej, no ale ja… No wiesz, nie jestem normalny.
-Lepiej? – powtórzyła cicho – Lepiej?
John zrozumiał, że popełnił wielki błąd.
-Nie to miałem na myśli. Po prostu chciałem…
-Wyjdź.
-Co?
Kobieta mówiła coraz głośniej.
-Wyjdź stąd.
-Nie denerwuj się, nie…
-Wynoś się! – krzyknęła, odwracając głowę w drugą stronę – Po prostu wyjdź…
John stał chwilę bez ruchu, marząc, żeby móc jakoś naprawić to, co właśnie zepsuł. Doigrałeś się, kretynie…
-Jeszcze tu jesteś? – cichy głos przywrócił go do rzeczywistości – Spieprzaj stąd.
-Posłuchaj mnie…
-Nie chcę cię tu widzieć.
Blondyn spojrzał na Juliette wahając się, co odpowiedzieć. Wreszcie zamilkł i wyszedł na korytarz, zaciskając trzęsące się dłonie na okrwawionej koszulce.
∞
- Jesteś pewien, że ściany tej celi są dźwiękoszczelne? – dopytywała się Lena – Nie chcę więcej pytań niż to konieczne.
- Nie martw się – Brian spojrzał na więźnia – Nikt go nie usłyszy.
Antonio słysząc te słowa gwałtownie podniósł głowę do góry, mierząc swoich przeciwników wściekłym spojrzeniem.
- Cokolwiek chcecie ze mną zrobić, to pomyłka, tłumaczyłem wam… Mylicie mnie z kimś, kim nie jestem! – zaśmiał się pod nosem - Jesteście gorsi od wszystkich wampirów razem wziętych!
- Problem w tym, że nie bardzo ci wierzymy, Antonio. Z resztą, wystarczająco dużo zrobiłeś – spokojnie odparł Brian – A co do tych wampirów… - roześmiał się jeszcze głośniej, z sobie tylko znanego powodu.
Wzrok Leny co chwila uciekał w kąt pomieszczenia. W oczach błyskały iskierki niecierpliwości i podekscytowania.
-Starczy tej próżnej gadki, cwaniaczku – zirytowała się – Nie chciałeś po dobroci, będzie siłą. Nawet mi cię trochę żal… Naprawdę uwierzyłeś, że to się wam uda? Że nikt się nie dowie, że chcieliście nas wszystkich pozabijać?
- Nie wiem o czym mówisz, kobieto! Po prostu miałem dość tej szmaty! – Antonio zareagował oburzeniem – Co jest z tobą nie tak? Mścisz się, bo żaden facet cię nie chce?
Wypowiedź Antonia przerwało mocne uderzenie w twarz, pozostawiające na policzku mężczyzny ciemny, czerwony ślad.
Lena podeszła w miejsce, w które tak wytrwale się wcześniej wpatrywała. Antonio nie mógł widzieć, co robi. Siedział unieruchomiony na niewygodnym krześle i przeklinał świat na czym stoi. Nie miał pojęcia, jak to wszystko mogło się stać, jak on mógł zawieść! Tyle lat, tyle przygotowań, a tu taka wpadka jak u żółtodzioba! Jedyne, co mu pozostało, to liczyć na wierność swoich ludzi…
W kącie celi Lena zanosiła się szaleńczym śmiechem, ważąc w dłoni metalowy klin. Brian tylko przyglądał jej się ze znużeniem…